— Jednakże w otoczeniu Amerykanów mam wrażenie, że moje gadulstwo jest niczym ćwierćpensówka w worku gwinei.
Słuchając tego paplania, nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
— A więc podróżuje pan przez Nową Anglię z Francuzem, który może uniknąć wypędzenia, więcej, aresztowania, tylko udając niemowę. Jest pan adwokatem, ten człowiek jest marynarzem, jak przypuszczani, natomiast kąpiący się są…
Umilkła.
— Są… jacy? — zapytał Alvin Smith.
— Czyści — odparła. I uśmiechnęła się.
— Ale co chcieliście powiedzieć? — nie ustępował Smith.
— Nie naciskaj — upomniał go Cooper. — Jeśli ktoś postanowił zostawić rzecz niedopowiedzianą, doświadczenie mówi mi, że wszyscy będą szczęśliwsi, jeśli zrezygnują z nalegania.
— Nie ma o czym mówić — odezwał się Arthur Stuart. — Nie wydaje mi się, żeby sama wiedziała, co chciały powiedzieć jej wargi.
Zaśmiała się z zakłopotaniem.
— To prawda — przyznała. — Liczyłam chyba, że jakiś żart przyjdzie mi na myśl, ale nic z tego.
Alvin uśmiechnął się do niej.
— A może żart przyszedł na myśl, ale należał do takich, że nie wypadałoby go powiedzieć. Więc odszedł.
Nie podobało jej się, jak na nią patrzy — jak gdyby sądził, że wie o niej wszystko. Nieważne, że ona pewnie patrzyła na niego w ten sam sposób — ona naprawdę wiedziała. Był tak pewny siebie, że miała ochotę rzucić w niego grudą błota, by mu pokazać, że nie jest noszony przez anioły. Całkiem jakby nie bał się niczego, jakby wyobrażał sobie, że potrafi osiągnąć wszystko. I nie chodziło tu o złudzenie, które usiłował stworzyć. Naprawdę był zarozumiały. Obawiał się tylko jednej rzeczy: że kiedy przyjdzie co do czego, w chwili próby może okazać się jeszcze lepszy, niż mu się wydawało.
— Nie wiem, co takiego zrobiłem, by was rozdrażnić — odezwał się Smith. — Poza tym, że kąpałem się na golasa, ale mama uczyła mnie, że tak trzeba robić, by ubranie się nie skurczyło.
Inni zaśmiali się. Purity nie.
— Chce pani coś zjeść? — zaproponował Arthur Stuart.
— Nie wiem. A co masz? — zapytała.
Wyciągnął do niej swój kapelusz, w którym leżało kilka garści jagód. Wciąż się w nią wpatrywał lekko rozszerzonymi oczami, odrobinę otwierając usta. Tak, to miłość, nie ma co — z rodzaju tych cielęco szczenięcych.
Wzięła jedną jagodę i spróbowała.
— No nie — jęknął Cooper. — Zjadła pani coś, więc teraz co roku miesiąc musi pani spędzić w Hadesie.
— Ale te jagody dojrzewały w Nowej Anglii, nie w piekle.
— Co za ulga — stwierdził Smith. — Nie byłem pewien, gdzie przebiega granica.
Purity nie wiedziała, jak traktować tego Smitha. Jego zuchwałość ją niepokoiła. Nie był nawet zawstydzony, że widziała go nagiego.
Wolała rozmawiać z Cooperem. Jego maniery, ubiór, głos, wszystko to należało do człowieka, który jak do tej pory sądziła — może istnieć tylko we śnie. Dlaczego tak bardzo różnił się od innych, którzy w ten sam sposób się ubierali?
— Nie jest pan zwykłym prawnikiem — powiedziała.
Cooper spojrzał na nią zaskoczony. I nagle jego zdziwienie zmieniło się w strach.
— Nie jestem — przyznał. Czego się boi?
— Owszem, jest — wtrącił Smith.
— Nie — uparł się Cooper. — Zwyczajni prawnicy zarabiają dużo pieniędzy. Ja przez ostatni rok nie zarobiłem ani szylinga.
— I to wszystko? — upewniła się Purity. Możliwe. Adwokatom rzeczywiście zwykle dobrze się powodziło. Ale nie, tu chodziło o coś innego. — Chyba raczej wyróżnia pana to, że nie uważa się pan za lepszego od pozostałych.
Cooper przyjrzał się swym towarzyszom — kowal, marynarz, francuski malarz, czarny chłopak… Uśmiechnął się.
— Myli się pani — stwierdził. — Jestem stanowczo lepszym człowiekiem. Wszyscy się roześmiali.
— W czym lepszym? — zapytał Mike Fink. — W piszczeniu jak moskit, jak tylko zobaczysz pszczołę?
— Nie lubię pszczół — przyznał Cooper.
— One cię lubią — wtrącił Arthur Stuart.
— Bo jestem słodki.
Żartował, ale Purity widziała, że jego lęk rośnie. Rozejrzała się, szukając źródła zagrożenia.
Smith zauważył to i przyjął jako znak, a może zwykłe przypomnienie.
— Zbierajmy się — powiedział. — Pora ruszać.
— Nie — sprzeciwił się Cooper.
Purity widziała, że jest zdecydowany. Nie tylko się bał — postanowił działać w oparciu o ten strach.
— Co się stało? — zdziwił się Smith.
— Dziewczyna.
— Co z nią? — zapytał Arthur Stuart tak zaczepnym tonem, że Purity spodziewała się upomnienia od któregoś z mężczyzn. Ale nie, traktowali go, jakby jego głos ważył tyle samo co pozostałych członków grupy.
— Doprowadzi nas do śmierci. Teraz zrozumiała. Bał się jej.
— Wcale nie — zaprotestowała. — Nikomu nie powiem, że jest papistą.
— Kiedy włożą pani w rękę Biblię i zaprzysięgną? — zapytał Cooper. — Skaże się pani na piekło, zaprzeczając, że on jest katolikiem?
— Nie jestem dobrym katolikiem — wtrącił skromnie Audubon.
— Więc trafisz do piekła niezależnie od tego, kto ma rację — stwierdził Smith. To miał być żart, ale nikt się nie roześmiał.
Cooper wciąż ściągał ku sobie spojrzenie Purity i teraz ona z kolei zaczęła się bać. Nigdy jeszcze nie widziała u nikogo takiego zapału, skupienia — może z wyjątkiem pastora za pulpitem w czasie najbardziej dramatycznej części kazania.
— Dlaczego się pan mnie boi? — spytała.
— Właśnie dlatego — odparł Cooper.
— Co dlatego?
— Wie pani, że się jej boję. Wie pani zbyt wiele o tym, o czym myślimy.
— Już powiedziałam: nie wiem, o czym ktokolwiek myśli.
— No to o tym, co czujemy. — Cooper uśmiechnął się smętnie.
— To pani talent.
— Mówiłem — przypomniał Fink.
— A jeśli nawet? — spytała wyzywająco. — Kto wie na pewno, że talenty nie są darami Boga?
— Sądy w Massachusetts — rzekł Cooper. — Szubienice.
— No to ma swój talent — przyznał Smith. — Kto nie ma? Pozostali kiwali głowami.
Oprócz Coopera.
— Czyście rozum stracili? Spójrzcie tylko na siebie. Znacie się na talentach! Przyznajecie, że Jean-Jacques jest Francuzem, a na dodatek katolikiem.
— Przecież i tak wiedziała — bronił się Audubon.
— I to cię nie zaniepokoiło? Że wiedziała to, czego przecież nie mogła wiedzieć?
— Wszyscy wiemy o rzeczach, o których nie możemy wiedzieć — zauważył Smith.
— Ale póki się nie zjawiła, dość skutecznie zachowywaliśmy tę wiedzę dla siebie! — Cooper podszedł do Purity. — W purytańskim kraju ludzie ukrywają swoje talenty albo giną. To tajemnicą, którą zachowują wszyscy: że mają jakiś szczególny dar i gdy tylko odkryją, co to takiego, uczą się go ukrywać, nie pozwalają, by ktokolwiek się dowiedział, co takiego robią o wiele lepiej od innych. Nazywają to pokorą. Ale ta dziewczyna obnosi się ze swoim talentem.
Dopiero wtedy Purity zdała sobie sprawę, co właściwie zrobiła. Ten prawnik miał rację — nigdy nie dała nikomu poznać, jak łatwo zgaduje uczucia innych. Skrywała to, była pokorna.
— Spodziewam się, że jutro o tej porze ta dziewczyna będzie w więzieniu, a za miesiąc zawiśnie — ciągnął Cooper. — Problem polega na tym, że kiedy zapytają ją o innych czarowników, z którymi się zadawała, jak myślicie, kogo wskaże? Przyjaciółkę? Ukochanego nauczyciela? Wydaje się osobą przyzwoitą, więc to nie będzie wróg. Nie, wymieni obcych. Papistę. Czeladnika kowalskiego. Adwokata, który najwyraźniej mieszka w lesie. Amerykańskiego człowieka rzeki.