— Nigdy was nie oskarżę — zapewniła.
— Och, skoro pani tak mówi…
Nagle uświadomiła sobie, że Mike Fink stoi tuż za nią. Słyszała jego oddech, regularny, powolny. Ten człowiek był zupełnie spokojny. Ale wiedziała, że potrafi zabić. Smith westchnął.
— No cóż, Very, umiesz szybko myśleć i masz rację. Nie możemy ruszać dalej w drogę, jakbyśmy wciąż byli bezpieczni.
— Owszem, możecie — oświadczyła. — Normalnie się tak nie zachowuję. Byłam nieostrożna. To skutek zaskoczenia po spotkaniu was tutaj.
— Nie — sprzeciwił się Cooper. — Nie o to spotkanie chodziło. Przyszła tu pani sama. Nie myśląc o niczym. Ślepa i głucha. Nie słyszała pani, jak Al i Arthur chlapią się w wodzie niczym dzieciaki. Nie słyszała pani, że Mike wyje te smętne rzeczne ballady swoim piskliwym głosem psa gończego.
— Nie śpiewałem — oburzył się Mike.
— Nie powiedziałem tego. Panno… nie dosłyszałem imienia…
— Nie zdradziła go — odpowiedział Fink.
— Purity — przedstawiła się. — Moi rodzice tak mnie nazwali.
— Panno Purity, dlaczego po tylu latach życia w pokorze nagle stała się pani tak nieostrożna, jeśli idzie o demonstrowanie swojego talentu?
— Tłumaczę przecież: nie byłam, a w każdym razie zwykle nie jestem nieostrożna, a poza tym to wcale nie talent, tylko dar boży. Jestem po prostu spostrzegawcza, wcale…
— Widziałem przed chwilą — przerwał jej Cooper. — Na własne oczy. Czy bierze mnie pani za głupca? Dorastałem w jednej z najgęściej zamieszkanej przez czarowników części Anglii. Nie dlatego że więcej ludzi miało talenty, ale dlatego że więcej ich szukało. Jeśli człowiek nie był ostrożny, nie przeżył nawet godziny. To szczęście, że spotkała pani nas, a nie kogoś znajomego. Tutaj roi się od kaznodziejów, a pani chciała po prostu okazać swój talent, nieważne, kto stanie na drodze.
Purity była zakłopotana. Czyżby miał rację? Czy dlatego wybiegła z college'u — bo wiedziała, że nie zdoła dłużej skrywać swego talentu?
Ale dlaczego nie może go skrywać? Co kazało jej go ujawnić?
— Sądzę, że może pan mieć rację — powiedziała. — Dziękuję, że zwrócił pan mi uwagę na to, co robię. Nie macie się już czego obawiać. Od tej chwili znowu będę ostrożna.
— Mnie to wystarczy — stwierdził Smith.
— A mnie nie — rzekł stanowczo Cooper. — Al, ustępuję ci w większości spraw, ale nie w tym, co może na nas sprowadzić proces o czary.
Smith zaśmiał się.
— Dość już czasu siedziałem i czekałem na adwokatów. Nie ma takiego więzienia, które zatrzyma mnie albo moich przyjaciół.
— Owszem, jest. Robią je długie na sześć stóp, przybijają wieko gwoździami i zakopują w ziemi.
Wszyscy się zamyślili. Wszyscy oprócz Arthura Stuarta.
— No więc co chcecie z nią począć? — zapytał gniewnie. — Przecie nic złego nie zrobiła.
— Przeca nic złego nie zrobiła, jak już — wtrącił Mike Fink. Chłopak spojrzał na rzecznego szczura jak na szaleńca.
— Jak możesz mnie poprawiać? Powiedziałeś jeszcze gorzej ode mnie.
— Bo przeca nic cię nie prze.
— Nie zostanę oskarżona i was nie oskarżę — zapewniła Purity.
— Myślę, że tak — stwierdził Cooper. — Myślę, że chce pani umrzeć.
— To absurd! — krzyknęła.
— Ściśle mówiąc, myślę, że chce pani zawisnąć na szubienicy jako czarownica.
Przez moment panowała nad sobą. Zamierzała potraktować tę sugestię z lekceważeniem, na jakie zasługiwała. Ale nagle w jej myślach pojawiła się wizja rodziców na szubienicy. A raczej, musiała przyznać, wizja ta tkwiła w jej umyśle od chwili, gdy skojarzyła fakty i uświadomiła sobie, jak zginęli.
Zalała się łzami.
— Nie macie prawa doprowadzać jej do płaczu! — zawołał Arthur Stuart.
— Nie krzycz, Arthurze — uciszył go Smith. — Verily ma rację.
— Skąd możesz to wiedzieć? — zdziwił się Audubon.
— Spójrz na nią.
Purity szlochała tak gwałtownie, że ledwie mogła ustać na nogach. Poczuła, jak obejmują ją długie, silne ręce; z początku chciała się szarpnąć, sądząc, że to Mike Fink chwycił ją z tyłu, lecz poczuła, że przyciska twarz do kosztownego garnituru adwokata.
— Już dobrze — szepnął Cooper.
— Powiesili moją matkę i ojca — powiedziała. A raczej próbowała powiedzieć; trudno było zrozumieć słowa.
— I teraz się pani dowiedziała. Od kogo? Potrząsnęła głową, niezdolna tego wyjaśnić.
— Sama się pani domyśliła? Przytaknęła.
— I pani miejsce jest przy nich. Nie wśród ludzi, którzy ich zabili i umieścili panią w sierocińcu.
— Nie mieli prawa! — krzyknęła. — To kraj morderców!
— Ciszej!… Czasami tak się wydaje, ale to przecież nieprawda. Oczywiście, są wśród nich mordercy, bo trafiają się wszędzie. Są ludzie, którzy chętnie oskarżą sąsiada o czary, żeby rozstrzygnąć spór, zdobyć kawałek ziemi, pokazać wszystkim, jacy są prawi i czujni. Ale większość chce żyć w spokoju i pozwolić innym na to samo.
— Nic nie rozumiecie! To pobożni zabójcy, co do jednego!
— Pobożni — zgodził się Cooper. — Ale nie zabójcy. Proszę o tym pomyśleć, zastanowić się. Każdy człowiek ma jakiś talent. Ilu trafia na szubienicę za czary? W pewnych latach może pięć, sześć osób. Zwykle ani jedna. Ludzie nie chcą otaczać się śmiercią. Chcą wokół siebie życia, jak dobrzy ludzie na całym świecie.
— Dobrzy ludzie nie odebraliby mnie rodzicom! — zawołała Purity.
— Myśleli, że robią to dla pani dobra. Wierzyli, że w ten sposób ratują panią przed piekłem.
Spróbowała się wyrwać z jego uścisku. Nie ustąpił.
— Proszę mnie puścić!
— Jeszcze nie — odparł. — Zresztą nie ma pani dokąd iść.
— Niech idzie, jeśli chce — powiedział Arthur Stuart. — Możemy się stąd wynieść. Alvin zacznie zieloną pieśń, pobiegniemy jak wiatr i znajdziemy się poza Nową Anglią, zanim zdąży komuś coś powiedzieć.
— Nie z tym mamy kłopot — rzekł Smith. — Chodzi o nią. Very nie chce, żeby dała się zabić.
— Nie musi się przejmować — oznajmiła Purity. Odsunęła się i Cooper wypuścił ją z ramion. — Nic mi nie będzie. Musiałam tylko komuś o tym opowiedzieć. Już to zrobiłam.
— Nie — zaprotestował Cooper. — To minęło. Już nie obawia się pani śmierci. Czeka pani na nią, bo sądzi pani, że to jedyny sposób, by wrócić do domu, do rodziny.
— Skąd pan wie, co myślę? Czy to pański talent? Mam nadzieję, że nie, ponieważ się pan myli.
— Nie powiedziałem, że tak pani myśli. I nie, to wcale nie jest mój talent. Ale jestem adwokatem. Widywałem ludzi w najtrudniejszych chwilach ich życia. Patrzyłem, jak rezygnują, jak godzą się skapitulować wobec świata. I potrafię rozpoznać moment podjęcia tej decyzji. Pani zdecydowała.
— A jeśli nawet? — spytała wyzywająco. — Ale wcale nie zdecydowałam, więc to nieważne.
Cooper nie zwracał na nią uwagi.
— Jeżeli ją tu zostawimy, ona zginie wcześniej czy później. Zrobi to, by wykazać, że jest dzieckiem swoich rodziców.
— Wcale nie — protestowała Purity. — Ja nawet nie wiem na pewno, czy to właśnie ich spotkało.