— Ale chce pani, żeby to była prawda.
— To głupie! Dlaczego miałabym chcieć? Cooper milczał.
— Przecież nie nienawidzę tych ludzi. Byli dla mnie dobrzy. Wielebny Study postarał się, żeby pozwolili mi korzystać z biblioteki Harvardu. Mogę słuchać wykładów. Nie żeby miało mi się to do czegoś przydać…
Cooper uśmiechnął się lekko.
— A do czego może się przydać? — spytała gniewnie Purity. — Jestem kobietą. Albo wyjdę za mąż, albo nie. Jeśli tak, będę wychowywała dzieci. Może nauczę je czytać, zanim jeszcze pójdą do szkoły, ale nie ja wprowadzę je w łacinę i grekę. Ktoś inny pokaże im Cezara, Cycerona i Homera. A gdybym nie wyszła za mąż, to mogę mieć nadzieję, że zatrzymają mnie jako matronę w sierocińcu. Tylko dzieci będą słuchać mojego głosu.
— Nie widzę w dzieciach nic złego — mruknął Arthur Stuart.
— Nie o to jej chodzi.
— Jak pan śmie tłumaczyć, co mówię! — krzyknęła Purity. — Wydaje się panu, że zna mnie lepiej niż samego siebie!
— Tak właśnie uważam — zgodził się Cooper. — Przeszedłem tę samą drogę.
— Och, był pan sierotą? Jako adwokatowi kazali panu cały czas pracować z dziećmi? Czy też musiał pan siedzieć poza salą sądową, broniąc czyjejś sprawy?
— Wszystkie te ofiary poniosłaby pani z zadowoleniem, gdyby wierzyła pani w sprawę.
— Oskarża mnie pan o brak wiary? — Tak.
— Jestem chrześcijanką! — oznajmiła. — A wy jesteście heretykami! Jesteście czarownikami!
— Proszę nie krzyczeć tak głośno — uprzedził ją groźnie Mike Fink.
— Nie jestem czarownikiem — zapewnił gorączkowo Audubon.
— Widzi pani? — rzekł Cooper. — Już teraz nas pani oskarża.
— Wcale nie! Nie ma tu nikogo prócz was.
— Jest pani kobietą, której świat nagle wywrócił się do góry nogami. Jest pani córką czarowników. Jest pani zła, że zostali zabici. Jest pani zła na siebie, ponieważ pani żyje, w dodatku żyje w społeczności, która ich zabiła. I gniewa się pani na tę społeczność za to, że nie jest godna takiej ofiary.
— Nie osądzam innych.
— Mieli tu wybudować nowy Syjon — mówił Cooper. — Miasto Boga. Miejsce, gdzie Chrystus, gdy nadejdzie, miał znaleźć prawych ludzi zebranych razem i czekających na niego.
— Tak — szepnęła Purity.
— Nawet panią nazwali Purity. A jednak sama pani widzi, że nic nie jest czyste. Ludzie starają się być dobrzy, ale nie są dość dobrzy. Kiedy przyjdzie Chrystus, znajdzie tu tylko grupę ludzi, którzy dokonali tyle, że znaleźli inny sposób bycia mierzwą, a on będzie musiał ją wypalić.
— Nie. Cnota jest prawdziwa, ludzie są dobrzy. Wielebny Study…
— Cnota jest prawdziwa także poza Nową Anglią.
— Doprawdy? Tutaj większość żyje według przykazań. Cudzołóstwo jest rzadkie jak ryba z nogami. Morderstwo nie zdarza się nigdy. Pijaństwa nigdzie się nie widuje, z wyjątkiem portów, gdzie marynarzom z innych regionów wolno… Ale dlaczego mam przed panem bronić Nowej Anglii?
— Nie musi pani — zapewnił Cooper. — Dorastałem wśród marzeń o Nowej Anglii. Kiedy ktoś źle się zachował, kiedy ktoś u władzy popełnił błąd, mawialiśmy: „Czego się spodziewałeś? To przecież nie Nowa Anglia”. Kiedy ktoś był wyjątkowo miłosierny, ofiarny, pokorny czy słodki, mówiło się: „Jego miejsce jest w Nowej Anglii” albo „On ma już miejsce na statku do Bostonu”.
Purity spojrzała na niego zaskoczona.
— Nie, nie jesteśmy aż tak wspaniali.
— Wiem. Na przykład wciąż wieszacie czarowników, a ich dzieci oddajecie do sierocińców.
Nie rozpłaczę się znowu — zapewniła Purity. — Jeśli pan na to liczył. Miałem nadzieję na coś innego — odparł Cooper. — Proszę pójść z nami.
— Verily! — zawołał Smith. — Wielkie nieba, gdybyśmy chcieli mieć wśród nas kobietę, wędrowalibyśmy z Margaret! Sądzisz, że ta dziewczyna potrafi spać na gołej ziemi?
— To zresztą nieprzyzwoite — przypomniał Mike Fink. — Jest damą.
— Nie musicie się przejmować perspektywą mojej podróży z wami — oświadczyła Purity. — Co z pana za szaleniec? Może i jestem zagniewana, rozczarowana wobec marzeń o czystości tutaj, w Nowej Anglii. Dlaczego jednak miałabym być szczęśliwsza z wami, którzy nie jesteście nawet tak czyści jak tutejsi mieszkańcy?
— Ponieważ mamy jedną rzecz, której pani pragnie.
— A cóż to takiego?
— Cel życia. Roześmiała mu się w twarz.
— Was pięciu! A cała reszta świata go nie odkryła? Dlaczego więc wszyscy nie zrezygnują i nie umrą?
— Niewielu rezygnuje z życia — odparł Cooper. — Większość rezygnuje z szukania celu. Ale niektórzy nie potrafią przestać. Nie mogą znieść życia bez celu. Bez czegoś większego niż oni sami, czegoś tak wspaniałego, że nadaje wszystkiemu sens. Pani jest poszukującą, panno Purity.
— Skąd niby tyle pan o mnie wie?
— Ponieważ ja także jestem poszukującym. Sądzi pani, że nie rozpoznam podobnych sobie?
Rozejrzała się po pozostałych.
— Gdybym była kimś takim, kimś poszukującym, dlaczego miałabym szukać innych poszukujących? Skoro nadal poszukujecie, to znaczy, że niczego nie znaleźliście.
— Ależ znaleźliśmy — stwierdził Cooper. Smith przewrócił oczami.
— Verily Cooper, wiesz przecież, że nie mam nawet pojęcia, czego szukamy.
— Nie o tym mówię. Ty nie jesteś poszukującym, Alvinie. Ty dostałeś już swoje życie w ręce, czy tego chciałeś, czy nie. Arthur też nie jest poszukującym. On już odkrył, czego chce.
Arthur zakłopotany spuścił głowę.
— Tylko nie mów.
— Tak jak Mike Fink. Obaj znaleźli ciebie, AL Będą za tobą podążać aż do śmierci.
— Być może mojej — zauważył Smith.
— Nie może być — orzekł Mike Fink. — Chyba że ja pierwszy padnę trupem.
— Widzisz? Obecny tu Jean-Jacques Audubon też nie jest poszukującym. On także zna już cel swojego życia.
Audubon wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Ptaki, kobiety i wino.
— Ptaki — sprostował Cooper.
— Ale ty wciąż szukasz? — zapytał Smith.
— Ja też znalazłem ciebie, lecz nie wiem jeszcze, do czego się nadaję. Nie odgadłem, jaki sens ma moje życie. — Cooper znowu zwrócił się do Purity. — Dlatego wiedziałem. Bo sam stałem w miejscu, gdzie pani teraz stoi. Oszukała pani ich wszystkich; wydaje im się, że panią znają, ale to oznacza jedynie, że zachowała pani swój sekret. Tylko że teraz ma pani już dosyć sekretów; musi się pani stąd wydostać, musi znaleźć ludzi, którzy wiedzą, po co pani żyje.
— Tak… — wyszeptała.
— Więc proszę pójść z nami.
— Do licha, Very — obruszył się Smith. — Nie możemy przecież zabrać w drogę kobiety.
— Dlaczego nie? — zdziwił się Cooper. — Niedługo znów spotkasz się z żoną i zaczniesz z nią podróżować. Nie możemy przecież całe życie sypiać w lesie. A panna Purity może nam pomóc. Nasz przyjaciel malarz jest pewnie zadowolony z tego, co tu osiągnął, my jednak nie wiemy ani trochę więcej, niż wiedzieliśmy przed przybyciem. Oglądamy wioski, ale nie bardzo możemy z kimkolwiek rozmawiać, gdyż mamy wiele tajemnic, a oni tu są małomówni wobec obcych. Panna Purity może nam dużo wytłumaczyć. Pomoże nauczyć się tego, co potrzebne, by zbudować Miasto…
Urwał.
— Miasto — zakończył po chwili.
— Dlaczego nie powiedzieć wprost? — spytała Purity. — Miasto Boga.