— Bardzo się przechwalasz jak na pisarza, który nie wydrukował jeszcze żadnej książki.
— Nie ma książki dość grubej, by pomieściła wszystkie opowieści, jakie mnie wypełniają. Ale wkrótce już będę gotów pisać. Wrócę do Francji, napiszę swoje powieści, od czasu do czasu mnie aresztują, będę zaciągał długi, zarobię bardzo dużo pieniędzy, ale nigdy dosyć, i w końcu moje książki przetrwają o wiele dłużej niż imperium Napoleona.
A może tak się tylko będzie wydawać tym, którzy je będą czytali. Nie dowiesz się. We francuskim jesteś analfabetą.
— Jestem analfabetą w prawie każdym języku — stwierdził Calvin. — I ty też.
— Owszem, ale w konkursie analfabetyzmu odstępuję ci laury.
— To jest ten dom — oświadczył Calvin. Honore ocenił zajazd.
— Twoja bratowa nie jest bogata, ale wydaje pieniądze, żeby zatrzymać się w szanowanym miejscu.
— Kto mówi, że nie jest bogata? Zastanów się tylko. Wie, co ludzie myślą. Wie o wszystkim, co zrobili i co chcą zrobić. Widzi przyszłość! Mogę się założyć, że zainwestowała tu czy tam parę dolarów. I że ma już teraz dużo pieniędzy.
— Cóż za bezsensowne marnowanie takiej mocy… — Honore westchnął. — Zwykłe zarabianie pieniędzy. Gdybym mógł zajrzeć w serce innego człowieka, potrafiłbym napisać najprawdziwszą ze wszystkich powieści.
— Myślałem, że i tak potrafisz.
— Owszem, ale to tylko wyobrażona dusza innego człowieka. Nie jestem pewien, czy mam rację. Nigdy jeszcze nie pomyliłem się względem nikogo, ale pewności nie mam nigdy.
— Ludzie nie są tacy trudni do odgadnięcia — zapewnił Całym. — Traktujesz to jak nie wiadomo jaką tajemnicę, a siebie jak wielkiego kapłana, któremu sam Bóg ją zdradza. A ludzie to po prostu ludzie. Zawsze chcą tego samego.
— Zdradź mi listę tych rzeczy po drodze przez próg tego domu. Calvin pociągnął za sznurek dzwonka.
— Wody. Pożywienia. Wypróżniania. Kobiety albo mężczyzny, zależy. Bogactwa. Żeby ludzie ich szanowali i lubili. Żeby ludzie robili to, co im każą.
Drzwi się otworzyły. W progu stanęła czarna kobieta ze spuszczoną głową.
— Panna Larner albo pani Smith, czy jakiego jeszcze nazwiska używa, Margaret w każdym razie, umówiła się z nami na dole — poinformował ją Calvin.
Niewolnica odsunęła się bez słowa. Honore przestąpił próg, ujął ją pod brodę i pchnął głowę do góry, aż spojrzeli sobie w oczy.
— Czego chcesz? — zapytał. — Czego pragniesz najbardziej na całym świecie?
Przez moment niewolnica patrzyła na niego ze zgrozą, uciekając spojrzeniem na boki. Honore wiedział, że usiłuje znowu wbić wzrok w podłogę, wrócić do bezpiecznego i uporządkowanego świata. Jednak nie śmiała odwrócić od niego twarzy, dopóki trzymał ją pod brodą, w lęku, że oskarży ją o nieposłuszeństwo. Po chwili jednak przestała zerkać na boki; popatrzyła mu w oczy, jak gdyby potrafiła zajrzeć w głąb i przekonać się, że nie chce jej skrzywdzić, chce tylko ją zrozumieć.
— Czego chcesz? — powtórzył. Poruszyła wargami.
— Mnie możesz powiedzieć.
— Imienia — szepnęła.
A potem wyrwała się i uciekła. Honore spoglądał za nią zdziwiony.
— Jak sądzisz, o co jej chodziło? — zwrócił się do Calvina. — Przecież z pewnością ma imię. Jak inaczej jej pan by ją wołał, kiedy jest potrzebna?
— Musisz zapytać Margaret — odparł Calvin. — To ona wie, co się dzieje w czyjejś głowie.
Usiedli na werandzie; obserwowali, jak kolibry i pszczoły szturmują kwiaty w ogrodzie. Po chwili Calvin znalazł sobie rozrywkę — sprawiał, że skrzydełka pszczół przestawały uderzać. Wskazywał palcem pszczołę, a ona spadała na ziemię jak kamień. Po chwili, oszołomiona i gniewna, znów zaczynała brzęczeć i wznosiła się w powietrze. W tym czasie Calvin wskazywał już następną, którą strącał. Honore śmiał się, bo to rzeczywiście było zabawne: widzieć, jak spadają, wyobrażać sobie ich zdumienie.
— Proszę, tylko nie rób nic takiego kolibrom — powiedział.
I natychmiast tego pożałował, gdyż oczywiście Calvin musiał to zrobić. Wskazał palcem, a skrzydła kolibra zamarły. Ptak runął. Ale nie zabrzęczał i nie wystartował ponownie, tylko męczył się na ziemi, trzepocząc jednym skrzydełkiem, gdy drugie wlokło się bezwładnie.
— Dlaczego uszkodziłeś tak piękne stworzenie? — zapytał Honore.
— Kto stanowi reguły? — odparł Calvin. — Dlaczego jest to śmieszne z pszczołami, ale nie z ptakami?
— Bo to nie krzywdzi pszczoły. Bo kolibry nie żądlą. Bo pszczoły są pospolite, a kolibry to rzadkie anioły.
— Nie tutaj.
— Chcesz powiedzieć, że tak wiele jest aniołów w Camelocie?
— Chcę powiedzieć, że żyje tu mnóstwo kolibrów. Są pospolite jak wiewiórki.
— A zatem można złamać któremuś skrzydło i pozwolić mu zdechnąć?
— O co chodzi? Bóg czuwa nad wróblami, a tobie przypadły kolibry?
— Jeśli nie możesz czegoś naprawić — rzekł Honore — nie powinieneś psuć. Calvin spojrzał na niego gniewnie. Podniósł się z krzesła, przeskoczył balustradę i klęknął przy kolibrze. Chwycił za skrzydełko i próbował je wyprostować. Ptak wyrywał mu się z dłoni.
— Nie ruszaj się, do licha!
Chwycił skrzydło, zamknął oczy, skoncentrował się. Ale trzepotanie ptaka wciąż go irytowało. Wykonał gwałtowny gest, jakby potrząsał za ramię dziecko, i kości skrzydła rozkruszyły mu się w palcach. Cofnął ręce i spojrzał na wynik swych starań z wyrazem niesmaku na twarzy.
— Czy to taka gra? — zapytał Honore. — Sprawdzić, ile razy można złamać skrzydło jednego kolibra?
Calvin popatrzył na niego z wściekłością.
— Zamknij swoją przeklętą gębę!
— Ten ptak cierpi, Monsieur le Stwórca.
Calvin poderwał się na nogi i mocno przydepnął kolibra.
— Teraz już nie.
— Calvin uzdrowiciel — mruknął Honore.
Mimo żartobliwego tonu, cierpiał. To z jego podjudzenia zginął ptak. Co prawda i tak nie było dla niego nadziei. Został skazany już w chwili, gdy Calvin strącił go na ziemię. Nawet to było w części winą Honore, który prosił, by Calvin tego nie robił. Wiedział, a w każdym razie powinien wiedzieć, że go tylko zachęci.
— Przez ciebie to zrobiłem — oznajmił Calvin.
Unikał wzroku Honore. A to zmartwiło Francuza bardziej niż wyzywające spojrzenie. Calvin poczuł wstyd w obecności przyjaciela. Owemu przyjacielowi nie wróżyło to najlepiej.
— Bzdura — odparł wesoło Honore. — To był twój własny mądry wybór. Nie zabijać pszczół, bo robią miód. A co robi koliber? Plama koloru w powietrzu, a potem ginie i voila Plama koloru na ziemi. A gdzie jest bardziej potrzebna? Powietrze i tak pełne jest jaskrawych barw. Ziemia nigdy nie ma ich dosyć. Sprawiłeś, że świat jest piękniejszy.
— Kiedyś obrzydzenie mnie ogarnie od twoich paskudnych żartów — stwierdził Calvin.
— Czemu trwa to tak długo? Ja już czuję do siebie obrzydzenie.
— Ale swoje żarty lubisz.
— Nigdy nie wiem, czy mi się spodobają, dopóki nie usłyszę siebie, jak je opowiadam — wyjaśnił Honore.
Usłyszał kroki wewnątrz budynku — kroki zbliżające się do drzwi. Obejrzał się. Margaret Smith okazała się kobietą surową z wyglądu, ale to nie znaczy, że mało atrakcyjną. Au contraire, była bardzo atrakcyjna. Może odrobinę zbyt wysoka jak na gust Honore, ale jak większość niskich mężczyzn, już dawno pogodził się z koniecznością admirowania kobiet wyższych od siebie. Inna decyzja zbyt ograniczyłaby liczbę dostępnych dam.