Błagam o wybaczenie.
I powiedziałam panu, co naprawdę myślę.
— Ale to nieprawda — zaprotestował Balzac.
Calvin roześmiał się niemal, słysząc, z jaką śmiałością się jej sprzeciwia.
— Doprawdy? — zdziwiła się Margaret. — Jeśli tak, to nie jestem świadoma, jaka jest owa prawda.
— Miała pani spojrzenie… zamyślone. Potem wyciągnęła pani jakieś wnioski. A mimo to powiedziała pani, że nie umie rozszyfrować, czemu dziewczyna pragnie imienia.
— Powiedziałam, że nie potrafię go rozszyfrować — przypomniała Margaret. — Chodziło mi o to, że nie umiem wykryć jej prawdziwego imienia.
— Aha. To znaczy, że jednak coś pani rozszyfrowała.
— Nie przyszło mi wcześniej do głowy, żeby tego właśnie szukać. Wydaje się, że dwa jej imiona, jakie znałam: imię, jakim wołała ją matka, które było okropne, i jej tutejsze imię, niewiele lepsze zresztą, bo nazywają ją Rybą… nie są jej imionami prawdziwymi. Ale ona sądzi, że tak. A raczej nie zna żadnego innego, dlatego pragnie swego imienia prawdziwego i… Jak pan widzi, niczego właściwie nie odkryłam.
— Te domysły nie sięgają może zwykłych pani norm zrozumienia — odparł Balzac. — Ale wystarczą, żeby odebrać mi oddech.
I tak paplali razem, Balzac i pani Smith, wymieniając się komplementami. Calvin rozmyślał o imionach. O ileż prostsze byłoby życie, gdyby nie dzielił własnego imienia z Alvinem — przy jednej tylko literze różnicy. I jak to Alvin nie chciał używać nazwiska Stwórcy, choć na nie zasłużył. Alvin Smith, też mi coś. A Margaret… dlaczego przestała być Peggy? Co chce w ten sposób okazać? A może Margaret jest jej prawdziwym imieniem, a Peggy tylko maską?
Gadają, gadają… Och, zamknijcie się lepiej oboje!
— Pomyślcie nad tym — przerwał im Calvin. — Co jest pierwsze, imię czy dusza?
— O co ci chodzi? — nie zrozumiał Balzac.
— O to, czy dusza jest zawsze taka sama, choćbyśmy nazywali ją rozmaicie? Czy może zmieniając imiona, zmieniamy też dusze?
— Ale co imiona mają wspólnego… — Głos Margaret ucichł z wolna. Spojrzała gdzieś w przestrzeń.
— Mam wrażenie, że odszyfrowywanie dokonuje się właśnie na naszych oczach — stwierdził Balzac.
Calvin się zirytował. Nie miała traktować tego poważnie.
— Tylko pytałem. Nie zamierzałem zgłębiać tajemnic wszechświata. Margaret zerknęła na niego obojętnie.
— Zamierzałeś rzucić jakiś niemądry żart na temat oddania Alvinowi C z twojego imienia, bo wtedy ty byłbyś tym, którego wszyscy lubią.
— Wcale nie — burknął urażony Calvin. Nie zwracała już na niego uwagi.
— Niewolnicy mają imiona — tłumaczyła. — Ale i nie mają, ponieważ imiona nadane im przez właścicieli nie są prawdziwe. Rozumiecie? To ich sposób, by pozostać wolnymi.
— Żadne porównanie z rzeczywistą wolnością — zauważył Calvin.
— Oczywiście — zgodziła się Margaret. — Jednak chodzi tu o coś więcej niż tylko imię. Ponieważ kiedy ukrywają imię, chowają coś jeszcze.
Calvin przypomniał sobie, co mówił, rozpoczynając tę głupią dyskusję.
— Swoje dusze?
— Swoje płomienie serc. Wiem, że rozumiesz, o czym mówię. Zdaję sobie sprawę, że nie potrafisz zajrzeć w nie tak jak ja, ale wiesz, gdzie są. Czy nie zauważyłeś, że niewolnicy ich nie mają?
— Owszem, mają — stwierdził krótko Calvin.
— O czym wy mówicie? — zainteresował się Balzac.
— O duszach — wyjaśnił Calvin.
— O płomieniach serc — poprawiła go Margaret. — Nie wiem, czy są tym samym.
— To bez znaczenia — mruknął Calvin. — Francuzi nie mają jednych ani drugich.
— Teraz obraża mnie i cały mój kraj — oświadczył Balzac. — Ale widzi pani, że nie próbuję go zabić.
— Bo masz krótkie ręce i za dużo pijesz, żeby celnie wymierzyć z pistoletu.
— Bo jestem człowiekiem cywilizowanym i gardzę przemocą.
— Czy żaden z was — przerwała im Margaret — nie przejął się tym, że niewolnicy znaleźli sposób ukrywania swoich dusz przed właścicielami? Czy są dla ciebie aż tak niewidzialni, Calvinie, że nie zwróciłeś uwagi na brak płomieni serc?
— Wciąż noszą jakąś iskrę — zauważył Calvin.
— Ale jest maleńka i nie ma głębi. To wspomnienie płomienia serca, nie sam płomień. Niczego w nim nie dostrzegam.
— Mnie się wydaje, że oni znaleźli sposób, żeby ukrywać swoje dusze przed tobą.
— Czy on w ogóle czasem kogoś słucha? — Margaret zwróciła się do Balzaca.
— Tak — przyznał. — Słyszy, ale się nie przejmuje.
— A czym niby miałbym się przejąć, czym się teraz nie przejmuję? — spytał Calvin.
— Tym, co powiedziała ta czarna dziewczyna — wyjaśnił Balzac. — Czego pragnie. Ukryła swoje imię i swoją duszę, a teraz chciałaby odzyskać je z powrotem, ale nie wie jak.
— W jaki sposób do tego doszliście?
— To było oczywiste od chwili, kiedy pani Smith skojarzyła fakty. Wy dwoje jesteście ze znanych mi osób najlepiej zorientowani w kwestiach ukrytych mocy. Jak to możliwe, że tego nie wiedzieliście?
— Nie zajmuję się duszami — odparł Calvin.
— Moc, którą przywożą z Afryki, działa inaczej — wyjaśniła Margaret. — Alvin próbował to zbadać, ja także. Myślimy, że każdy rodzi się z jakąś ukrytą mocą, ale od ludzi wokół siebie uczy się korzystać z niej w ten czy inny sposób. My, Biali… a przynajmniej Anglicy, chociaż Napoleon jest podobny, więc kto wie… uczymy się używać tych mocy indywidualnie, wiążąc je ściśle z jakimś wrodzonym talentem, pragnieniem lub potrzebą. Odrobinę tej mocy możemy wykorzystywać poza sobą, w postaci heksów, ale prawdziwa siła kryje się w danej osobie. Czerwoni otwierają tę moc na świat wokół siebie, przez co stają się coraz mniej i mniej samotni, coraz bardziej związani z mocą natury. Daje im to wielkie możliwości, ale wystarczy odciąć ich od świata natury, a tracą je.
— A Czarni? — spytał Balzac.
— Uczą się przelewać moc w przedmioty, a może w przedmiotach ją znajdują. Ponieważ sama nigdy czegoś takiego nie robiłam, Alvin także, mogę się tylko domyślać. Jednak pewne rzeczy, które widziałam w płomieniach serca Czarnych… Nie mogłam uwierzyć. A przecież to prawda. Matka Arthura Stuarta posiadała niezwykłą moc; zrobiła coś i dała sobie skrzydła. Poleciała.
Balzac parsknął śmiechem, ale natychmiast uświadomił sobie, że nie był to żart ani metafora.
— Poleciała?
— Prawie sto mil. Nie dość daleko, nie całkiem w odpowiednim kierunku, ale wystarczyło, żeby ocalić jej dziecko, choć dla niej mocy już zabrakło i straciła życie.
— Ten Arthur Stuart… Czemu jego nie zapytacie, jak działa magia Czarnych?
— To tylko chłopak — rzucił lekceważąco Calvin. — Zresztą i tak jest pół-Biały.
— Pan go nie zna — odparła Margaret. — Nie wie, jak działa moc Czarnych, ponieważ człowiek się z tym nie rodzi, ale uczy od rodziców. Alvin nauczył się zielonej pieśni od Czerwonych, ponieważ stał się jak syn dla Tenska-Tawy i Ta-Kumsawa. Arthur Stuart dorastał z mocą kształtowaną w talent, jak u Białych, bo wśród Białych się wychowywał. Myślę, że Czarnym bardzo trudno jest zachować afrykańskie sposoby. Może dlatego Ryba nie umie sobie przypomnieć prawdziwego imienia. Ktoś jej to imię zabrał, by trzymać w ukryciu, bezpieczne i wolne. Ona teraz chce je odzyskać, ale nie potrafi, gdyż nie urodziła się w Afryce, nie żyje w otoczeniu plemienia. Otaczają ją załamani niewolnicy, których płomienie serc i imiona są gdzieś ukryte.