— Ma też powody, by wierzyć, że jest tam mój młodszy brat — dodał Alvin.
Na tę wieść Verily spuścił głowę i gniewnie zaczął się bawić resztkami jedzenia na talerzu, a Mike Fink wbił wzrok w przestrzeń. Obaj mieli wyrobioną opinię na temat brata Alvina.
— I właściwie sam nie wiem… — dokończył Alvin.
— Czego nie wiesz? — zapytał Verily.
— Czy pojechać tam i dołączyć do niej. Ona nie chce, oczywiście, bo się jej wydaje, że kiedy Calvin i ja się zejdziemy, ja umrę.
Mike uśmiechał się złowrogo.
— Nie obchodzi mnie, jaki ten chłopak ma talent. Ale niech tylko spróbuje.
— Margaret nie mówiła, że to on mnie zabije — zauważył Alvin. — Po prawdzie to nie mówiła nawet, że umrę. Ale tak się domyślam. Nie chce mnie tam, dopóki nie będzie pewna, że Calvin wyjechał z miasta. Ale ja też chciałbym się spotkać z królem.
— Nie wspominając nawet o spotkaniu z żoną — dokończył Verily.
— Przydałoby się parę dni przy niej.
— I nocy — mruknął Mike.
Alvin uniósł brew i Mike uśmiechnął się głupkowato.
— Najważniejsza sprawa — ciągnął Alvin — to czy mogę tam bezpiecznie zabrać Arthura Stuarta. W koloniach Korony nielegalne jest przywożenie do kraju wolnej osoby mającej w żyłach choćby jedną szesnastą krwi Czarnych.
— Możesz udawać, że to twój niewolnik — zaproponował Mike.
— A jeśli tam umrę? Albo mnie aresztują? Nie chcę ryzykować, że Arthur zostanie skonfiskowany i sprzedany. To zbyt niebezpieczne.
— Więc nie jedź tam — stwierdził krótko Verily. — Król zresztą i tak nie ma pojęcia o budowie Kryształowego Miasta.
— Wiem — zgodził się Alvin. — Ja też nie mam. Ani nikt inny.
— Może to nie do końca prawda — rzucił Verily z uśmieszkiem. Alvin się zniecierpliwił.
— Nie kpij sobie, Verily. Co wiesz?
— Nic, czego byś sam już nie wiedział, Alvinie. Budowanie Kryształowego Miasta musi się składać z dwóch etapów. Pierwszy to Stwarzanie i wszystko z tym związane. W tym nie pomogę ci ani ja, ani żaden inny śmiertelnik. Drugi etap to słowo „miasto”. Nieważne, czego jeszcze dokonasz, ale będzie to miejsce, gdzie ludzie mieszkają razem. To znaczy, że muszą być jakieś rządy i prawa.
— Muszą być? — zapytał żałosnym tonem Mike.
— Albo coś innego, co spełnia te same zadania — mówił dalej Verily. — I ziemia, podzielona, żeby ludzie mieli gdzie mieszkać. A ludzie będą głodni. Muszą siać i zbierać lub sprowadzać żywność. Muszą tkać lub kupować materiały, budować domy, szyć ubrania. Ktoś będzie brał ślub, ktoś musi go udzielić, jeśli się nie mylę. Ludzie będą mieli dzieci, więc potrzebne są szkoły. Nieważne, jakimi wizjonerami staną się mieszkańcy, i tak wciąż będą potrzebowali dachów i dróg, jeśli nie oczekujesz, że wszyscy zaczną latać.
Alvin oparł się na krześle i zamknął oczy.
— Uśpiłem cię czy myślisz? — zapytał Verily.
— Myślę, że właściwie nie mam bladego pojęcia, do czego się biorę — odparł Alvin, nie otwierając oczu. — Biały Morderca Harrison był może najohydniejszym człowiekiem, jakiego poznałem, ale przynajmniej umiał zbudować miasto na pustkowiu.
— Łatwo jest zbudować miasto, jeśli tak ustalisz zasady, by źli ludzie się bogacili i nikt nie karał ich za występki. W takie miejsce sama chciwość ściągnie ci mieszkańców, jeśli tylko zdołasz żyć obok nich.
— Coś takiego powinno się też udać z przyzwoitymi ludźmi.
— Powinno i udało się.
— Gdzie? — dopytywał się Mike Fink. — Nigdy nie słyszałem o takim mieście.
— To przynajmniej setka miast — wyjaśnił Verily. — Mówię o Nowej Anglii, oczywiście. A szczególnie o Massachusetts. Założonym przez purytanów, by stało się ich Syjonem, krainą czystej religii za oceanem na zachodzie. Przez całe życie, dorastając w Anglii, słyszałem opowieści o tym, jak doskonała jest Nowa Anglia, jak czysta i pobożna, że nie ma tam bogatych ni biednych, ale wszyscy korzystają z darów Niebios i ludzie wolni są od pokus świata. Żyją w pokoju i równości, w krainie najsprawiedliwszej ze wszystkich, które istniały na ziemi Pana naszego. Alvin pokręcił głową.
— Verily, jeśli Arthur nie może odwiedzić Camelotu, mogę się założyć, że tak samo ja i ty nie powinniśmy się wybierać do Nowej Anglii.
— Tam nie ma niewolnictwa.
— Wiesz, o co mi chodzi. Tam wieszają za czary.
— Nie jestem czarownikiem. Ty też nie.
— Według nich jesteśmy.
— Tylko jeśli będziemy robili jakieś heksy albo wykorzystywali ukrytą moc — tłumaczył Verily. — Z pewnością zdołamy się powstrzymać na czas potrzebny, by odkryć, w jaki sposób stworzyli tak wielki kraj wolny od waśni i ucisku, wypełniony miłością bożą.
— Niebezpiecznie — uznał Alvin.
— Zgoda! — zawołał Mike. — Musielibyśmy zwariować, żeby tam jechać. Czy nie stamtąd przybył ten adwokat, Daniel Webster? On wie o tobie, Alvinie.
— Jest teraz w Carthage City i zarabia pieniądze na ludziach zepsutych — przypomniał Alvin.
— Tak było, kiedy ostatnio o nim słyszeliśmy. Ale może pisać listy. Może się wybrać do domu. Coś może się nam nie udać.
Arthur Stuart spojrzał na Mike'a.
— Coś może się nie udać, nawet kiedy leżysz we własnym łóżku w niedzielę. W końcu Alvin uniósł powieki.
— Muszę się uczyć — rzekł. — Verily ma rację. Nie wystarczy nauczyć się Stwarzania. Muszę poznać też sztukę rządzenia, budowy miast i całą resztę. Muszę nauczyć się wszystkiego o wszystkim, a im dłużej tu siedzę, tym bardziej zostaję z tyłu.
Arthur Stuart zrobił smętną minę.
— Czyli nie zobaczę króla…
— Jeśli o mnie chodzi — pocieszył go Mike — to ty jesteś prawdziwym Arthurem Stuartem i masz takie samo prawo jak on, żeby być królem na tej ziemi.
— Chciałem, żeby pasował mnie na rycerza.
Alvin westchnął. Mike przewrócił oczami. Verily poklepał chłopca po ramieniu.
— Dzień, kiedy król nobilituje chłopca mieszanej krwi…
— A mógłby pasować tylko moją białą połowę? — zapytał Arthur Stuart. — Jakbym tak dokonał mężnego czynu? Słyszałem, że właśnie wtedy zostaje się rycerzem.
— Stanowczo pora już ruszać do Nowej Anglii — stwierdził Alvin.
— Mówię ci, że mam złe przeczucia — upierał się Mike Fink.
— Ja też — przyznał Alvin. — Ale Verily ma rację. Stworzyli dobry kraj i ciągną tam dobrzy ludzie.
— A czemu nie wybierzemy się do tego miasteczka w Tennizy, co to nazywa się Kryształowe Miasto?
— Może tam właśnie ruszymy, kiedy skończymy już z Nową Anglią.
— Optymista z ciebie — roześmiał się Verily.
Spakowali większość rzeczy, zanim jeszcze położyli się spać. Zresztą niewiele musieli włożyć do swoich toreb. Kiedy człowiek w podróży ma jedynie konia, który niesie jego i bagaż, zupełnie inaczej ocenia, co musi wozić z miejsca na miejsce, niż ktoś podróżujący wozem albo z orszakiem sług i jucznych zwierząt. Aby nie zamęczyć wierzchowca, bierze właściwie niewiele więcej, niż mógłby nieść piechur.
Alvin zbudził się jeszcze przed świtem, ale w czasie raptem dwóch oddechów zdał sobie sprawę z nieobecności Arthura Stuarta. Okno było otwarte, a choć zajmowali pokój na najwyższym piętrze, wiedział, że to by chłopaka nie powstrzymało. Arthur wierzył chyba, że grawitacja winna mu jest przysługę.