— Jeżeli wszyscy mają taką moc — wtrącił Calvin — to dlaczego są niewolnikami?
— Och, to łatwe — wyjaśnił Balzac. — Ci, którzy schwytali ich w Afryce, też byli Afrykanami. Wiedzą, jakie to moce, i nie pozwalają, żeby złapani dostali te niezbędne przedmioty.
— Czarni przeciwko Czarnym — westchnęła smętnie Margaret.
— Skąd to wszystko wiesz? — zapytał Balzaca Calvin.
— Byłem w porcie! Widziałem, jak wyciągają ze statków Czarnych w łańcuchach. Widziałem Czarnych, którzy przeszukiwali ich, odbierali małe laleczki ze szmatek czy śmieci albo inne rzeczy.
— A co ja robiłem, kiedy to wszystko oglądałeś?
— Byłeś pijany, przyjacielu — odparł Balzac.
— W takim razie ty również.
— Ale ja mam zdolność przyswojenia ogromnych ilości wina. Pijany jestem w najlepszej formie. To narodowy talent Francuzów.
— Na pańskim miejscu nie byłabym z tego taka dumna — wtrąciła Margaret.
— Co za świętoszka w kwestii naszego wina w tym kraju kukurydzianej wódki i żytniej whiskey. — Balzac wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— W chwili, kiedy myślę już, że mogłabym pana polubić, okazuje się, że nie jest pan dżentelmenem, monsieur Balzac.
— Nie muszę być dżentelmenem. Jestem artystą.
— Jednak nadal chodzi pan na dwóch nogach i je ustami — zauważyła Margaret. — Artysta nie ma specjalnych przywilejów. Jeśli już, to raczej większą odpowiedzialność.
— Muszę badać życie we wszystkich jego przejawach — wyjaśnił Balzac.
— Może to prawda. Ale jeśli pokosztuje pan całego zepsucia świata, popełni każdą zdradę i zada każdą krzywdę, nie będzie pan zdolny do poznania radości wyższego rzędu. Nie będzie pan bowiem dostatecznie zdrowy ani silny… ani dość przyzwoity, by cieszyć się towarzystwem dobrych ludzi, a to największa radość.
— Jeśli nie potrafią wybaczyć mi moich słabości, to jednak nie są tacy dobrzy, prawda? — Balzac uśmiechnął się, jakby właśnie zagrał ostatnim asem w talii.
— Ależ oni wybaczą panu słabości — zapewniła Margaret. — I przyjmą pana do towarzystwa. Ale nie zrozumie pan, o czym rozmawiają. Zabraknie panu doświadczeń, które ich łączą. Pozostanie pan obcy, nie z przyczyny jakiegokolwiek ich działania, ale dlatego że nie przebył pan drogi, która uczy, jak być jednym z nich. Poczuje się pan jak ktoś wygnany z pięknego ogrodu, ale to pan sam się wygna. Będzie ich pan obwiniał, zarzucał im wydawanie sądów i niechęć do wybaczania, choć przecież to własny ból i gorzkie wspomnienia pana skażą, pańska ignorancja cnoty uczyni pana obcym w kraju, który winien być pańską ojczyzną.
Oczy jej płonęły. Balzac patrzył na nią z zachwytem.
— Zawsze myślałem, że będę eksperymentował ze złem, a dobro sobie wyobrażę, bo to łatwiejsze. Prawie mnie pani przekonała, że powinienem postąpić odwrotnie.
Calvin nie był tak oczarowany. Wiedział, że to kazanie skierowane było do niego, a jemu wcale się nie spodobało.
— Nie ma żadnego sekretu, który by znali dobrzy ludzie — oświadczył. — Udają tylko, żeby się pocieszyć, bo stracili całą zabawę.
Margaret uśmiechnęła się do niego.
— Wzięłam te idee z twoich własnych myśli kilka minut temu, Calvinie. Wiesz, że to, co powiedziałam, jest prawdą.
— Myślałem coś przeciwnego.
— Tylko myślałeś, że tak myślisz — odparła. — Ale nie musiałbyś mieć takich myśli, gdybyś naprawdę tak właśnie myślał.
Balzac roześmiał się głośno. Calvin mu zawtórował, choć bez przekonania.
— Madame Smith, mógłbym pracować do końca swoich dni, a nigdy nie wymyśliłbym rozmowy, w której ktoś może użyć takiego zdania w sposób, by miało jakiś sens. „Tylko myślałeś, że tak myślisz”. Cudowne! „Nie musiałbyś mieć takich myśli, gdybyś naprawdę myślał to, co myślałeś, że myślisz”. Czy może „myślisz, że myślałeś”?
— Ani jedno, ani drugie. Widzę, że już się pan szykuje, żeby źle mnie zacytować.
— Nie jestem dziennikarzem. Jestem pisarzem i mogę poprawić każdą wypowiedź.
— Niech pan poprawi tę — rzekła Margaret. — Możecie obaj bawić się w swoje głupie gierki: Calvin w człowieka potężnego, monsieur de Balzac w artystę, ale wokół siebie macie prawdziwe życie. Prawdziwe cierpienia. Czarni są istotami ludzkimi, jak wy czy ja, ale oddają płomienie swoich serc i swoje imiona, aby przetrwać torturę należenia do innych ludzi, którzy nimi gardzą i którzy się ich boją. Jeśli potraficie mieszkać w tym mieście zła i pozostać nietknięci ich bólem, to wy właśnie jesteście ludźmi trywialnymi, pustymi. Potrafiliście zachować wasze imiona i płomienie serc, bo nie są warte tego, by je kraść.
Po tych słowach wstała od stołu i wyszła z restauracji.
— Myślisz, że ją uraziliśmy? — zdziwił się Calvin.
— Możliwe — zgodził się Balzac. — Ale martwi mnie to o wiele mniej niż fakt, że nie zapłaciła.
Zbliżył się kelner.
— Czy panowie chcą płacić gotówką?
— Ta dama nas zaprosiła — odparł Balzac. — Czyżby zapomniała zapłacić?
— Ależ zapłaciła. Za własny obiad. Zanim państwo usiedli, wypisała nam czek. Balzac spojrzał na Calvina i wybuchnął śmiechem.
— Powinieneś zobaczyć swoją twarz, monsieur Calvin!
— Mogą nas za to aresztować.
— Na pewno nie chcieliby aresztować francuskiego powieściopisarza. Przecież wrócę kiedyś do Francji i napiszę o tej restauracji, że jest siedzibą much i zarazy.
Kelner spojrzał na niego lodowato.
— Ambasador francuski wynajmuje nas, żebyśmy szykowali dania na jego przyjęcia — poinformował. — Nie lękam się pańskiej groźby.
W kilka chwil później Calvin klął jak szewc. Aż wrzał ze złości, z rękami po łokcie w wodzie i pomyjach. Złościł się na Margaret, oczywiście. Na Alvina, którego winą było to, że się z nią ożenił. Na Balzaca także — za to, jak wesoło paplał z czarnymi niewolnikami. To oni normalnie wykonywali wszystkie prace kuchenne, do których zmuszono teraz jego. Oczywiście, Czarni wcale nie paplali niczego w odpowiedzi. Prawie na niego nie patrzyli. Ale Calvin widział, że słuchają z przyjemnością, ponieważ wciąż więcej i więcej ich zatrzymywało się w kuchni trochę dłużej, niż wymagały obowiązki. Natomiast jego, Calvina, ignorowali zupełnie, gdy nosił wiadra odpadków na kompost do ogródka warzywnego, wylewał cebry mydlin, ciągnął ze studni wodę do grzania. Ciężka, męcząca praca, brud na rękach, brud na twarzy… Myślał, że zmoczony uryną sen z wczorajszej nocy to granica, poniżej której nie można już się stoczyć. Teraz jednak wykonywał pracę niewolników, a niewolnicy na to patrzyli. I nawet tutaj znalazł się inny człowiek, którego lubili bardziej.
Wrócił do kuchni w chwili, gdy jakiś Czarny wynosił stos czystych talerzy. Miał na twarzy ledwie ślad uśmiechu po czymś, co opowiadał Balzac. Tego było już za wiele po wszystkim, co się zdarzyło zeszłej nocy. Calvin wysłał swój przenikacz do wnętrza talerzy i rozbił je co do sztuki, roztrzaskał na rękach niewolnika.
Huk sprowadził Białego, szefa kuchni i nadzorcę, z krótkim grubym kijem wzniesionym już do uderzenia. Ale Balzac zdążył podbiec i rzucił się między kij a niewolnika. Dosłownie, musiał się rzucić, gdyż i niewolnik, i nadzorca byli o wiele wyżsi od pisarza. Podskoczył i niemal zawisł na niewolniku, jak dziecko noszone na barana.
— Nie, monsieur, proszę go nie bić, jest niewinny! To ja przez nieuwagę wpadłem na niego i zrzuciłem talerze na podłogę! Jestem najnieszczęśliwszym z ludzi, gdyż zjadłem obiad, za który nie mogłem zapłacić, a teraz potłukłem talerze. To mój grzbiet zasłużył na razy!