— Dla mnie wygląda to raczej jak zagubiony człowiek i przyjaciele, którzy godzą się być zagubieni razem z nim, dopóki nie znajdzie tego, czego szuka.
— Sam pan w to nie wierzy — oświadczyła Purity.
— Nie — przyznał Alvin. — Są moimi przyjaciółmi, ale nie dlatego się tu znaleźli. To współmarzyciele. Tak samo jak ja pragną zobaczyć Kryształowe Miasto i skłonni są wędrować setki mil, żeby mi pomóc je znaleźć.
Purity uśmiechnęła się blado.
— Kryształowe Miasto. Miasto Boga. Zastanawiam się, kogo w końcu będziecie tam wieszać, bo przecież nie możecie wieszać czarownic.
— Nie planujemy wieszać nikogo — zapewnił Alvin.
— Nawet morderców? Alvin wzruszył ramionami.
— Oni i tak trafiają na szubienicę, nieważne, dokąd pójdą.
— Kiedy raz postawicie szubienicę, znajdziecie jakieś powody, żeby wieszać na niej ludzi.
— Czemu jest pani taka złośliwa? — zapytał Verily. — W ciągu dwustu lat od swego założenia Nowa Anglia nie dodała do listy przestępstw karanych śmiercią żadnej nowej zbrodni. A niektóre z już wymienionych nie doprowadziły nikogo na szubienicę od stu lat. Nie ma powodu, by przypuszczać, że władza zabijania sprowadzi nagle obłęd na rozsądną społeczność.
— Nowa Anglia nie potrzebowała nowych powodów — odparła. — Ponieważ dysponowała już znakomitym i uniwersalnym oskarżeniem. Nieważne, co człowiek zrobił; jeśli chce się go zabić, uprawia czary.
— Nic o tym nie wiem.
— Sam pan to stwierdził. Każdy ma jakiś talent. Ukrywa go ze strachu i nazywa to pokorą. Ale jeśli ktoś chce zabić człowieka, musi tylko wykryć jego talent i donieść. Czyli każdego można zabić w każdej chwili. Po co komu nowe prawa, skoro stare są takie uniwersalne?
— Czyżby w ciągu ostatnich kilku godzin stała się pani cyniczna? Czy może zawsze przyjmuje pani najgorszy możliwy punkt widzenia, jeśli chodzi o ludzi?
— Życie ludzkie jest do samego serca przesiąknięte niegodziwością — tłumaczyła Purity. — Tylko wybrańcy Boga wznoszą się ponad ludzką niegodziwość i trafiają w obszar dobroci niebios. Oczekiwać od człowieka niegodziwości to moim zdaniem najlepszy sposób, by uniknąć zaskoczenia. Kiedy potem coś mnie zaskakuje, to zawsze przyjemnie.
— Zadaj jej to pytanie i kończmy — wtrącił Alvin.
— A jeśli powiem, że nie chce wyruszyć z wami? — zapytała Purity.
— Wtedy wyruszymy bez was, panienko.
— Nie robiąc mi krzywdy? Verily Cooper parsknął śmiechem.
— Nawet gdybyśmy chcieli, Alvin by nam nie pozwolił. Kiedy pszczoła go użądli, wkłada jej żądło z powrotem, uzdrawiają i odsyła.
— W takim razie moja odpowiedź brzmi: nie — rzekła Purity. — Na pewno już ktoś mnie szuka. Jeśli chcecie uniknąć pytań, najlepiej pozwólcie mi odejść i zajmijcie się swoimi sprawami.
— Nie! — zaprotestował Arthur Stuart. — Musicie pójść z nami.
— Dlaczego muszę? — zapytała Purity. — Bo umiesz ładnie opowiadać?
— Mówiłem czystą prawdę i wiecie o tym.
— Tak — przyznała już łagodniej. — Wierzyłeś w każde swoje słowo. Ale nie ma to ze mną nic wspólnego. Nie odgrywam żadnej roli w tym, co chcecie osiągnąć.
— Ależ tak! — zawołał Arthur. — Nie zrozumieliście sensu mojej historii? Ktoś kieruje tym wszystkim. Ktoś dał Alvinowi tę moc, którą posiada. Ktoś doprowadził jego rodzinę do zajazdu Horacego Guestera, żeby mała Peggy była na miejscu i mogła go pilnować. Dlaczego moja mama przyleciała tak blisko tego miejsca, żebym był tam i czekał, aż Alvin powróci? A Mike Fink i Verily Cooper… niby jak się z nim spotkali? Proszę nie mówić, że to przypadek, bo i tak nie uwierzę.
— Ja również — zgodziła się Purity.
— Więc ten ktoś, kto doprowadził nas do Alvina albo jego do nas, dzisiaj doprowadził nas do pani. Mogliście przecież iść każdą inną drogą. My mogliśmy się kąpać w każdym innym miejscu nad rzeką. Ale byliśmy tutaj i tutaj przyszliście.
— Nie mam wątpliwości, że nasze spotkanie było zaplanowane. Pytanie tylko przez kogo.
— Nic nie wiem o tym, żeby to był ktoś — rzekł Alvin. — Arthur sądzi, że Bóg tym wszystkim kieruje. Nie wątpię, że Bóg ma ten świat na oku, ale nie wydaje mi się, żeby poświęcał czas specjalnie dla mnie. Mam takie przeczucie, że talenty ciągną do siebie. A moc, z jaką się urodziłem, jest dość silna, więc działa jak magnes i jakoś tak naturalnie przyciąga inne silne osoby. To nie jest tak, że tylko dobrzy ludzie do mnie ciągną. Miałem też sporo tego drugiego rodzaju. Dlaczego Bóg miałby ich do mnie przysyłać?
Arthur Stuart nie dał się przekonać argumentom Alvina. Wyraźnie nie pierwszy raz o tym rozmawiali.
— Bóg sprowadza niektórych, a ten drugi pozostałych.
— Zjawiają się naturalnie — upierał się Alvin. — Oba rodzaje. Nie próbuj zgadywać, co robi Bóg, bo ci, co próbują, zawsze jakoś się mylą.
— A skąd byś wiedział, że się mylą, jakbyś sobie nie myślał, że możesz poznać Bożą wolę? — zapytał Arthur tryumfującym tonem, jak gdyby właśnie znalazł ostateczny argument.
— Bo tak marnie wszystko wychodzi — wyjaśnił Alvin. — Popatrz na tę krainę. Wszystko działa na korzyść Nowej Anglii. Mieszkają tu dobrzy ludzie, którzy starają się jak najlepiej służyć Bogu. I na ogół służą. Ale wymyślili, że Bóg chce od nich, by zabijali każdego, kto używa talentu, chociaż nigdy nie wpadli na to, jak odróżnić, czy talent pochodzi od Boga, czy od diabła. Wszystkie talenty nazwali czarami i zabijają ludzi w imię Boże. Więc nawet jeśli całą resztę Bożej woli zrozumieli, jak trzeba, pomyśl tylko, jaką krzywdę zrobili pannie Purity. Powiesili jej rodziców, a ją samą oddali do sierocińca. Nie trzeba poznawać Bożej woli, żeby zrozumieć, że w Nowej Anglii nie odgadli jej należycie.
— Mówi pan jak profesorowie spierający się o jakiś niejasny punkt łacińskiej gramatyki, gdy tymczasem sam tekst jest fałszywy — stwierdziła Purity. — Czy doprowadził mnie tutaj Bóg, natura czy szatan we własnej osobie, nie zmienia to mojej decyzji. Nie mam z wami nic wspólnego. Tutaj dopełni się moje przeznaczenie. Kimkolwiek jestem i cokolwiek mnie spotka, moja historia zaczyna się i kończy tutaj… w Nowej Anglii.
— W sądach Nowej Anglii — uściślił Verily.
— Pan tak twierdzi.
— Na szubienicy Nowej Anglii — nie ustępował.
— Jeśli Bóg zechce.
— Nie — sprzeciwił się Verily. — Trafi pani na szubienicę tylko wtedy, gdy sama pani zechce.
— Wręcz przeciwnie. Spotkanie z wami było najważniejszą lekcją mojego życia. Póki was nie poznałam, póki nie wysłuchałam waszej opowieści, byłam pewna, że moi rodzice nie mogli naprawdę być czarownikami, a zatem popełniono wielką niesprawiedliwość. Właściwie nie wierzyłam w czary. Teraz widzę, że się myliłam. Panie Smith, ma pan moc większą, niż Bóg zaplanował dla kogokolwiek prócz proroka albo apostoła, i nie waha się pan z niej korzystać. Wędruje pan, zbiera uczniów i planuje budowę miasta. Jest pan jak Nimrod, potężny myśliwy przeciwny Bogu, a miasto, które chce pan wznieść, to Babel. Chce pan postawić ludzkość ponad wodami potopu, zabrać ludzi do nieba, gdzie staną się niczym Bóg, wszechwiedzący. Jest pan sługą diabła, pańska moc to czary, pańskie plany to anatema, pańskie wierzenia herezja, a jeśli moi rodzice byli choć w jednej dziesiątej tak niegodziwi jak pan, zasługiwali na śmierć.
Patrzyli na nią bez słowa. Arthurowi łzy ciekły po policzkach. Wreszcie odezwał się Alvin — do swych towarzyszy, nie do niej.