Podniosła książkę „O badaniu czarów, magii i innych praktyk szatańskich”, ale nie potrafiła się zmusić, by ją otworzyć. Słyszała, że kiedyś torturowano oskarżonych. Dzisiaj to już chyba niemożliwe. Prawo wyraźnie stanowiło, że nie można nikogo zmuszać, by świadczył przeciwko sobie. Odkąd Stany Zjednoczone powstały z centralnych kolonii i wprowadziły tę zasadę do Karty Praw, uzyskała ona moc prawną także w Nowej Anglii. Nie będzie więc żadnych tortur.
Tom otworzył się jej w rękach. Nic przecież nie mogła na to poradzić, prawda? Otworzył się w pewnym konkretnym miejscu, wiele razy czytanym i w wielu miejscach podkreślonym. „Jak przesłuchiwać czarownicę będącą brzemienną?”.
Czy moja matka nosiła mnie, kiedy aresztowali ją i skazali?
Niewinne wobec prawa jest dziecko nienarodzone, a zatem nietknięte grzechem pierworodnym. Grzech pierworodny spada na dziecko dopiero w momencie narodzin, a więc każde działanie, mogące skrzywdzić nienarodzone istnienie, byłoby niczym ukaranie Adama i Ewy, jeszcze zanim nastąpił upadek: niesprawiedliwością i obrazą wobec Boga.
Dałam swojej matce odrobinę dłuższe życie. Uratowałam ją, gdyż byłam… tak jak moje imię… czysta, nieskalana, bez grzechu pierworodnego. Ile tygodni, ile miesięcy zyskała dzięki mnie?
A może to też było dla niej torturą? Czy mój ojciec zawisł już na szubienicy, a ona marniała w celi, czekając na własny proces, płakała po nim i nad dzieckiem w swym ciele, skazanym na żywot sieroty? Może wolałaby raczej umrzeć? Może wolałaby nigdy nie mieć dziecka?
Powinna wcześniej o tym pomyśleć, zanim wzięła udział w zakazanych praktykach. „Talenty” — tak je nazywali w niegodziwych rejonach kraju. Dary od Boga, jak je określił ten kowalski czeladnik, kiedy usiłował ją oszukać. Ale prawdziwa natura fałszywych podarków szatana szybko wyjdzie na jaw. Te „talenty” czarowników pochodzą od szatana. A ponieważ wiem, że nigdy nie miałam do czynienia z szatanem, ten skromny dar, jaki posiadam, nie może być ukrytą mocą. Jestem tylko spostrzegawcza, nic więcej. Nie zmieniam żelaza w złoty pług jak ten, o którym opowiadał Arthur Stuart — pług, co tańczy wokół, gdyż opętany jest przez złe duchy jak gerazeńska świnia.
Drżała z nieopanowanego podniecenia. Wydawało się jej strachem, choć przecież nie miała się czego bać. Wydawało się także ulgą, jak gdyby otrzymywała wreszcie coś, na co czekała od dawna. I nagle zrozumiała: matka dała jej imię Purity, by zachować ją nieskalaną grzechem. Dzisiaj spotkała się twarzą w twarz z kuszeniem szatana w postaci tego wędrownego kowala i jego trupy pomniejszych czarowników, i przez moment odczuwała straszliwe pragnienie. Adwokat był tak atrakcyjny, ten pół-Czarny chochlik tak słodki, sam Alvin teraz wydawał się dostatecznie skromny i pokorny, a jego marzenie o Mieście Boga rzeczywiste i godne spełnienia, że chciałaby do nich dołączyć.
Na pewno w taki sposób zło uwiodło jej matkę. Nierozumiejąca, nieuprzedzona, wpadła w pułapkę. Może to ojciec Purity ją wciągnął, tak jak Verily Cooper przyzywał samą Purity dzisiaj nad rzeką, wzbudzając niezwykłe uczucia i tęsknoty, i głos szepczący w umyśle, że to miłość. Na pewno diabeł budził w niej takie myśli. Miałaby kochać czarownika?! Będzie pogrążona, tak jak matka! Och, Ojcze, któryś jest w niebie, dzięki Ci, że zechciałeś mnie ocalić! Jestem grzeszna jak wszyscy, ale jeśli postanowiłeś, że znajdę się pośród wybranych, przez wieczność będę wielbiła Twoje imię.
Usłyszała pospieszne kroki na schodach, więc odłożyła gruby tom na półkę. Kiedy otworzyły się drzwi, wielebny Study i strażnicy zobaczyli ją siedzącą na krześle, z zamkniętymi oczami, z dłońmi złożonymi na kolanach — w klasycznej pozie człowieka o duszy, która nie pozwala się dotknąć żadnemu złu tego świata.
Wielebny Study odmówił pójścia z nimi w celu schwytania czarowników. Niech się wstydzi, pomyślała Purity. Inni, o silniejszych sercach, muszą zrobić to, co zrobić trzeba.
Konie na wiele by się nie przydały na nadbrzeżnej ścieżce. Jeden ze strażników, Ezekial Shoemaker, poprowadził oddział posępnych mężczyzn na koniach, by zablokowali drogi ucieczki w dole rzeki. Drugi, Hiram Peaseman, wraz ze swymi ludźmi ruszył z Purity ścieżką, którą musieli iść czarownicy.
— Skąd jest panienka taka pewna, że ruszyli w dół rzeki? — zapytał Peaseman, surowy mężczyzna, który do dzisiejszego dnia budził w Purity nieokreślony lęk.
— Powiedzieli, że zmierzają do Bostonu. Niezależnie od tego, co postanowię.
— Jeśli byli czarownikami, pewnie skłamali, żeby posłać nas fałszywym tropem?
— Nie. Zamierzali mnie przekonać, bym poszła z nimi.
— Nadal nie wynika z tego, że nie kłamali.
— Wiele powiedzieli kłamstw, mogę pana zapewnić — przyznała Purity. — Ale mówili prawdę, kiedy twierdzili, że zmierzają do Bostonu.
Peaseman przeszył ją lodowatym wzrokiem.
— Skąd wiesz, że to także nie było kłamstwo?
Przez chwilę Purity czuła dawny strach. Czyżby zdradziła się z posiadaniem ukrytej mocy?
Ale zaraz wróciła jej pewność siebie. To nie była żadna ukryta moc.
— Jestem spostrzegawcza — wyjaśniła. — Kiedy ludzie kłamią, okazują to różnymi drobiazgami.
— I nigdy się nie mylisz?
Zatrzymali się; pozostali ludzie stanęli wokół niej. Pokręciła głową.
— Tylko Bóg jest doskonały, panienko — odezwał się ktoś z grupy.
— Ma pan rację, oczywiście — zgodziła się Purity. — Okazałabym dumę, twierdząc, że nigdy się nie mylę. Chciałam powiedzieć, że jeśli się myliłam, to nic o tym nie wiem.
— Czyli mogli kłamać — uznał Peaseman. — Tylko robili to lepiej od innych. Purity zniecierpliwiła się.
— Będziemy tak tu stać i czekać, aż czarownicy uciekną, bo nie wiecie, czy można mi wierzyć co do tego, dokąd zamierzali się udać? Jeśli mi nie wierzycie, równie dobrze możecie wątpić we wszystko, co powiedziałam, a wtedy od razu wracajmy do domu.
Niektórzy z nich przestępowali z nogi na nogę. Wreszcie Peaseman przymknął oczy i powiedział głośno to, o czym wszyscy myśleli.
— Jeśli byli czarownikami, panienko, boimy się, że zastawili na nas pułapkę, w którą ty nas prowadzisz. Całkiem nieświadomie.
— Czy nie macie wiary w moc Chrystusa, która was ochroni? — spytała Purity. — Ja się takich jak oni nie lękam. Szatan obiecuje swym sługom przerażającą moc, ale potem zdradza ich za każdym razem. Idźcie za mną, jeśli się ośmielicie.
Odważnie ruszyła ścieżką i po chwili usłyszała za sobą ich kroki. Wkrótce potem znowu ją otaczali, aż wreszcie wyprzedzili.
Dlatego była ostatnią, która zobaczyła, czemu zatrzymali się niecałe sto pięćdziesiąt sążni dalej. Alvin Smith siedział tam na powalonym pniu, oparty o drzewo, z rękami założonymi za głowę. Uśmiechnął się, kiedy wyszła zza szeregu mężczyzn.
— Ależ panno Purity, nie musieliście wracać, żeby pokazać mi drogę do Bostonu, ani kłopotać tych dobrych ludzi. Poradziłbym sobie.
— To główny czarownik — wyjaśniła Purity. — Nazywa się Alvin Smith. Jego towarzysze muszą być gdzieś blisko.
Alvin rozejrzał się.
— Towarzysze? — popatrzył na nią z pozornie szczerym zdziwieniem. — Czyżbyście widzieli zjawy, panienko? — Zwrócił się do mężczyzn. — Czy ta dziewczyna widuje czasem rzeczy, których nie ma?