Выбрать главу

— Ach, gdyby tak mieć talent żony twojego brata… — westchnął Honore.

— Dowiemy się niedługo.

— Ale czy to nie ironiczne, że przez cały dzień czekamy tu i obserwujemy, a teraz, kiedy już znaleźliśmy tego człowieka, dalej nie mamy pojęcia, co on właściwie robi? A ona już wie.

— Dlaczego sądzisz, że wie cokolwiek? — zdziwił się Calvin.

— Bo potrafi zajrzeć w czyjś płomień serca. Pilnowała nas przez cały dzień, a kiedy tylko go zobaczyliśmy, mogła przeskoczyć, zajrzeć w niego i wszystkiego się dowiedzieć.

— Do licha! — Calvin spojrzał na przyjaciela z irytacją. — Nie powiesz chyba, że czujesz, kiedy na ciebie patrzy?

— Niczego nie muszę czuć — wyjaśnił Honore. — Wiem, że patrzyła, bo jest ciekawa. Zobaczyła w płomieniach naszych serc, że chcemy odszukać tego człowieka, więc nas obserwowała. To oczywiste.

— Dla ciebie.

— Tak, dla mnie. Jestem światowej klasy autorytetem w dziedzinie ludzkich zachowań.

— We własnej opinii.

— Ale widzisz, jestem takim człowiekiem, który zawsze uważa się za najlepszego na świecie we wszystkim, czym się zajmuje. Ty zresztą też. To jedyne, w czym jesteśmy podobni.

Calvin uśmiechnął się.

— Prawda jak diabli.

— Różnica między nami polega na tym, że ja nie mylę się w tej opinii. Calvin znów zmrużył oczy.

— Pewnego dnia przestanę udawać, że biorę te twoje słowa za żart.

— I co zrobisz, żeby mnie ukarać? Sprawisz, że obudzę się pod krzakiem z potwornym bólem głowy i w ubraniu zmoczonym uryną?

Teraz trapem schodziły kobiety, nagie do pasa i powiązane, nie skute, choć sznury obtarły im kostki i przeguby do krwi.

— Żona twojego brata zna już imię tego nosiciela wody, wie, gdzie mieszka i co jadł na śniadanie — stwierdził Honore.

— Może i tak. Ale my też wkrótce się dowiemy.

— Myślisz, że nie zauważy, jak idą za nim dwaj Biali?

— Już mówiłem — rzekł Calvin ze złośliwym grymasem — potrafię zrobić wszystko, co potrzebne. Mogę go śledzić tak, że nas nie zauważy ani nie będzie wiedział, że jest śledzony.

— Używając twojego przetykacza?

— Przenikacza.

— Przecież nie znasz wszystkich ukrytych mocy, jakie może posiadać ten Czarny — zauważył Honore. — Skąd wiesz, że nie złapie twojego przenikacza i nie zatrzyma w niewoli?

Calvin chciał już wyśmiać ten pomysł, ale nagle spoważniał.

— Wiesz, byłbym durniem, uważając, że nie jest niebezpieczny, tylko dlatego że przy tym dokerze udawał durnia.

— Uczysz się podejrzliwości! Jestem z ciebie dumny!

— Ale mój przenikacz nie musi przecież podróżować w tym człowieku ani nic takiego.

To dobrze — uznał Honore. Widział jednak, że Calvin jest niespokojny.

Każdy z niewolników, bez wyjątku, miał coś, co oddawał nosicielowi wody. Kobiety okazały się bardziej nieufne od mężczyzn — nie trzymały tych przedmiotów w rękach ani nie ukrywały w skąpej odzieży — wypluwały je z ust do chochli.

— Niektóre mają po dwie — zauważył Calvin. — Dwie takie magorzeczy. Kiedy coś trafiło do chochli, nosiwoda zawsze wrzucał to do prawego wiadra. Zebrał tam już pewnie sporą kolekcję.

Ostatnie w kolejce było kilkanaście dość już dużych dzieci. Wyglądały na bardziej przerażone i słabsze od dorosłych. Żadne z nich nic nie miało dla nosiwody.

— Kobiety dawały po dwie — przypomniał sobie Honore.

— Rzeczywiście — zgodził się Calvin. — Za dzieci. Obsługując je, nosiwoda niezgrabnie zahaczył i przewrócił prawe wiadro, wylewając wodę na rozgrzane deski nabrzeża. Pozostałym dzieciom dał wodę z drugiego wiadra. Po chwili okazało się, czemu przewrócił to ważniejsze: jeden z marynarzy chwycił kubeł, w którym zostało jeszcze trochę wody, i chlusnął na plecy ostatniego dziecka. Wzbudził tym głośny rechot białych dokerów. Tymczasem nosiwoda przyklęknął, wybrał wszystko z prawego wiadra i wrzucił do małego koszyka, który ze sobą przyniósł.

Jego misja nie skończyła się jednak. Szef dokerów zatrzymał go przy zejściu z nabrzeża.

— Co tam niesiesz? — zapytał, wskazując kosz.

— Nie wiem, co mój pan tam włożyć — odparł nosiwoda.

— A ja wiem, że byłoby lepiej, gdyby jedna rzecz się tam znalazła.

Przez długą chwilę spoglądali na siebie w posępnym milczeniu, aż wreszcie nosiwoda uśmiechnął się, błysnął białkami oczu i sięgnął do kosza.

— Ja taki głupi, boss, głupi, ja całkiem zapomnieć. Wyjął i wręczył Białemu monetę.

— Gdzie reszta?

— To wszystko, co ja dostać.

— Nie oszukuj, Duńczyk.

— Aha — szepnął Honore. — Poznaliśmy jego imię.

— Chyba tak — odpowiedział Calvin. — Bo Skandynawem żadnym nie jest, to pewne.

— Wiesz co? — rzucił groźnie Biały. — Powiem mu, że dałeś mi jednego pensa. Zobaczymy, co on na to.

— Ale ja dać panu szyling.

— Myślisz, że w to uwierzy, jeśli powiem, że było inaczej?

— Moja dostać baty — stwierdził Duńczyk. — Ale pan nie dostać więcej pieniądz.

— Wynoś się z mojego nabrzeża.

— Boss dobra pan. — Duńczyk wycofał się w pokłonach.

Po chwili odwrócił się i znowu podniósł wiadra. Zanim jednak się wyprostował, szef dokerów kopniakiem przewrócił go na deski. Dokerzy i marynarze ryknęli śmiechem. Ale niewolnicy, ustawieni do inspekcji celnej, wcale się nie śmiali. Sam Duńczyk, kiedy się podniósł, nie okazywał nawet śladu rozbawienia. Calvin i Honore widzieli, że panuje nad sobą, rozciąga usta w głupawym uśmiechu, a dopiero potem się odwraca.

— Pan wesoła człowiek, boss — powiedział. — Zawsze moja rozśmieszać.

Z przesadną ostrożnością podniósł wiadra, tym razem nie odwracając się plecami do dokera. Demonstracyjnie zatrzymywał się kilka razy i oglądał czujnie, upewniając się, że nikt nie zakrada się od tyłu, by go kopnąć. Biali śmiali się z tej błazenady, nawet kiedy już odszedł.

Przez cały ten czas niewolnicy nie odrywali od niego wzroku.

— Pokazuje im, jak tu przetrwać — stwierdził Honore.

— Znaczy, rozzłościć jakiegoś Białego? Rzeczywiście sprytne.

— On nie jest głupi. Nie, to mądry człowiek. Pokazuje reszcie, że mają udawać głupków i rozśmieszać Białych. Biały człowiek powinien odczuwać rozbawienie i wzgardę, ponieważ wtedy nie będzie czuł lęku i gniewu.

— Prawdopodobnie — zgodził się Calvin. — Ale może po prostu od czasu do czasu dostaje kopniaka w tyłek.

— Nie — sprzeciwił się Honore. — Powtarzam ci, że jestem autorytetem w dziedzinie ludzkiej natury. On to robi celowo. W końcu właśnie on odbiera im dusze.

— Mówiłeś, zdaje się, że to wcale nie dusze.

— Zmieniłem zdanie. Popatrz na nich. Stracili swoje.

Przyjrzeli się Czarnym w łańcuchach i sznurach. Urzędnicy celni poszturchiwali ich, obdzierali z resztek odzieży, sprawdzali im uszy, nozdrza, zęby, jakby mieli do czynienia ze zwierzętami. Czarni przyjmowali to obojętnie. Wyraz przerażenia, jaki mieli na twarzach, kiedy wyszli na światło dnia, teraz zniknął. Zniknęło również skupienie, z jakim obserwowali Duńczyka zabierającego ich amulety czy cokolwiek to było. Teraz naprawdę wydawali się zwierzętami.

— Rzeczywiście, są puści — przyznał Calvin. — Wszyscy mieli płomienie serc, kiedy schodzili ze statku. I to mocne. Teraz wszystkie przygasły, jak ogień, który tylko się tli.

— Byli gotowi, zanim wyszli z ładowni — dodał Honore. — Skąd wiedzieli?