„Nie!!! Nie, póki nie ma cię tutaj cieleśnie, ty dręczycielu”.
To mnie będą dręczyć i torturować.
„Tylko cię pogonią. Przyda ci się trochę ćwiczeń”.
Ta rozmowa trwałaby jeszcze chwilę, gdyby nie przerwało jej gwałtowne stukanie do drzwi.
„Ktoś puka”, napisała.
Potem spojrzała na płomienie serc przed drzwiami i znalazła tylko jeden: Ryby.
— Dwóch Białych czeka na dole i chce się z panią zobaczyć. „Goście”, napisała.
Poszukała płomieni serc na parterze, ale zobaczyła tylko jednego mężczyznę czekającego na spotkanie.
„Honore de Balzac. Partner Calvina w rozpuście. Muszę zejść. Jutro?”.
Odpowiedział: Jutro. Zawsze. Kocham cię.
Czując ściskanie w gardle, Margaret złożyła i schowała kartkę papieru. Zostało jeszcze sporo wolnego miejsca, by pisać listy do Alvina.
Na dole Balzac poderwał się z krzesła. Był nerwowy niczym żaba na patelni.
— Słucham… — zaczęła Margaret.
— Musi mi pani pomóc z Calvinem — przerwał jej Balzac; jego perfekcyjny angielski trochę go zawodził. — Gdzie on jest?
— Nie wiem. — Zdziwiła się nieco. — Nie ma go tutaj, jeśli o to panu chodzi.
— Ależ jest tutaj, madame. Jest, lecz go nie ma. Proszę spojrzeć.
Kiedy zwróciła się tam, gdzie wskazywał palcem, ze zdumieniem odkryła, że Calvin istotnie jest obecny. Siedział na drewnianej ławie i kołysał się bezmyślnie, wpatrzony w pustkę. Jak mogła nie zauważyć, że przyszedł z Balzakiem, kiedy sprawdzała płomienie serc?
Ponieważ brakowało jego płomienia. A raczej był, ale rozmiarów typowych raczej dla myszy; nie miał w sobie żadnej przyszłości, jedynie tępą świadomość chwili obecnej. Jak gdyby Calvin swoje własne działania dostrzegał kątem oka.
Całkiem jakby był jednym z niewolników.
Ale nie. Niewolnicy z Camelotu wciąż posiadali płomienie swoich serc. Słabe, bez prawdziwych imion, z pasjami wytłumionymi i prawie nieobecnymi, o przyszłosciach kierowanych na kilka tylko wąskich ścieżek. Więcej jednak, niż pozostało Calvinowi. Zachował swoje imię, ale właściwie nic więcej. Co do przeszłości i przyszłości, przesłaniała je gęsta mgła. Pojawiały się w niej błyski i cienie, ale Margaret nie potrafiła nadać im sensu. W szczególności nie umiała zobaczyć, gdzie się podział jego przenikacz.
— Wyprowadźmy mojego drogiego szwagra do ogrodu — zaproponowała. — Tam porozmawiamy.
Balzac skinął głową, zadowolony, że tak szybko zrozumiała powagę sytuacji.
Ogród leżał w głębokim, gorącym cieniu, jaki w popołudniowych godzinach rzucał budynek. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby podsłuchiwać, więc Margaret w spokoju wysłuchała opowieści Balzaca; gdy mówił, śledziła opisywane wydarzenia w jego pamięci. Dzień na nabrzeżu… wyładunek niewolników… Duńczyk nosiwoda… małe amulety z powiązanych razem ścinków, przekazywane lub wypluwane do chochli… Calvin wysyłający za Duńczykiem swój przenikacz…
— Ostrzegałem go — zakończył Balzac. — Nie chciał słuchać.
— Nigdy nie słucha — stwierdziła Margaret.
— Nigdy? — zdziwił się Balzac. — Myślałem, że spotkała go pani ledwie w zeszłym tygodniu.
— Moim nieszczęściem jest, że dobrze znam każdego, kogo spotykam. Calvin nie jest człowiekiem rozważnym. Pan także nie.
— Jak kamyk wobec księżyca, taka jest moja nierozważność w porównaniu z Calvinową.
— Kiedy będzie pan umierał na chorobę, którą nazywacie angielską, a Anglicy francuską, kiedy umysł odmówi panu posłuszeństwa, kiedy będzie pan ślepy, a ciało zacznie się rozkładać, nie potrafi pan już sobie przypomnieć, że swoją nierozwagę uważał pan za drobnostkę.
— Mon Dieu. Czyżbym poznał swój los?
— Bardzo prawdopodobne zakończenie pańskiego żywota — potwierdziła Margaret. — Wiele ścieżek do niego prowadzi. Z drugiej strony jednak na wielu ścieżkach jest pan bardziej rozważny w doborze towarzystwa.
— A co ze szczęściem?
— Nie należę do wyznawców szczęścia. Nie dzięki szczęściu pański przyjaciel Całym utracił duszę.
— Jak mógł ją utracić, jeśli i tak miał ją już diabeł? — Te słowa Balzaca tylko w części były żartem.
— Cóż ja wiem o duszach? Starałam się zrozumieć, co takiego postradali niewolnicy w tym mieście. W Appalachee tak się nie zachowują. Zastanawiam się, czy nie dlatego, że wciąż mają niewielką nadzieję na ucieczkę. Podczas gdy tutaj żadna nadzieja nie istnieje. Zatem, by zachować życie, muszą ukryć się przed własną rozpaczą.
— Calvin nie rozpaczał.
— Och, wiem o tym. — Margaret machnęła ręką. — Nie oddał też swemu prześladowcy kawałków sznurka i innych śmieci. Ale przecież te przedmioty mogą służyć Czarnym do osiągnięcia tego, co Calvin potrafi samodzielnie, dzięki wrodzonemu talentowi: by oddzielić pewien fragment siebie od własnego ciała.
— Przekonała mnie pani. Ale jaki fragment? I jak możemy go odzyskać? Margaret westchnęła.
— Monsieur Balzac, uważa mnie pan chyba za osobę lepszą, niż jestem w rzeczywistości. Ponieważ wciąż nie mam pewności, czy rzeczywiście chcę mu pomóc wrócić do siebie. — Spojrzała na nieruchomą twarz Calvina. Mucha wylądowała mu na policzku, na chwilę weszła do nozdrza; nie zrobił najmniejszego ruchu, by ją odpędzić. — Niewolnicy funkcjonują sprawniej niż on. A jednak nie wydaje się, żeby cierpiał.
— Rozumiem — rzekł Balzac — że im lepiej ktoś poznaje monsieur Calvina, tym bardziej może sobie życzyć, by pozostawić go w obecnym, potulnym stanie. Jednakże musi pani rozważyć kilka innych kwestii.
— Na przykład?
— Na przykład tę, że nie jestem krewnym tego człowieka i nie czuję się za niego odpowiedzialny. Pani za to jest jego bratową. Zatem ja mogę wyjść z tego ogrodu bez niego. Co zrobi pani z ciałem? Ono wciąż oddycha; są tacy, którzy mogą panią krytykować, jeśli je pani pochowa, choć ja nie powiem o pani złego słowa z powodu takiej decyzji.
— Monsieur Balzac, pan również powinien wziąć pod uwagę kilka kwestii.
— Na przykład? — powtórzył za nią Balzac, uśmiechając się lekko.
— Na przykład tę, że nie ma pan pojęcia, ile z naszej rozmowy słyszy Calvin, choć wydaje się niezdolny do poświęcania nam uwagi. Niewolnicy słyszą, co się do nich mówi. Co więcej, nie istnieje na ziemi takie miejsce, dokąd mógłby się pan udać i gdzie Calvin nie znalazłby pana, by wywrzeć taką zemstę, na jaką jego zdaniem pan zasłużył.
Balzac stracił pewność siebie.
— Madame, przyłapała mnie pani na oszustwie. Nigdy nie porzuciłbym mojego drogiego przyjaciela w takim stanie. Miałem tylko nadzieję, że groźba zrzucenia odpowiedzialności skłoni panią do pomocy, ponieważ nie mam pojęcia, gdzie znajduje się jego dusza ani jak ją uwolnić, gdybym ją znalazł.
— Apele do przyzwoitości lepiej na mnie działają niż groźby niewygód.
— Ponieważ jest pani kobietą wielu cnót.
— Ponieważ wstyd mi uchodzić za egoistkę — wyjaśniła Margaret. — Nie ma takiej cnoty, której nie dałoby się przedstawić jako wady.
— W istocie? Nigdy nie odczuwałem potrzeby, by to czynić. Przedstawianie wad jako cnót to moja specjalność. — Balzac uśmiechnął się szeroko.
— Nonsens — sprzeciwiła się Margaret. — Cnoty i przywary określa pan jako to, czym są naprawdę. To pański talent.
— Mój? Mam talent?
— Jakie były ostatnie słowa Calvina?
Balzac znieruchomiał na moment. Przymknął oczy.
— „Miasteczko Czarnych”, powiedział. „Wszędzie wiszą jakieś śmieci”. Aha, chwilę wcześniej wspomniał, że przechodzi przez drzwi. Czyli to może było w jakimś budynku. Tak, w budynku, bo pamiętam, że mówił „Tylko jeden płomień serca w całym domu”. A potem: „Ależ to jaskrawe”. I więcej nic.