— Długo to już trwa? — zapytał Verily jednego z patrzących.
— Zaczęli przed świtem i nie odpoczywali ani razu. Twardzi z nich czarownicy, nie ma co.
Verily z mądrą miną pokiwał głową.
— Czyli wiecie już, że oboje są czarownikami?
— Popatrzcie tylko! Myślicie, że gdyby nie byli, mieliby siłę, żeby tak długo biegać i nie paść ze zmęczenia?
— Moim zdaniem wyglądają na solidnie zmęczonych.
— Pewno. Ale ciągle biegają. A dziewczyna to sierota, przywieziona tutaj, chyba miała to już we krwi. Nikt jej nigdy nie lubił. Wiedzieliśmy, że jest dziwna.
— Słyszałem, że jest głównym świadkiem w oskarżeniu tego człowieka.
— Pewno. Ale skąd by wiedziała o sabacie czarowników, jakby nie poszła tam z własnej woli? Możecie to wytłumaczyć?
— W takim razie po co w ogóle się trudzą? Czemu od razu jej nie powieszą? Mieszkaniec Cambridge spojrzał niechętnie na Verily'ego.
— Chcecie narobić kłopotów, przybyszu?
— Nie — odparł Verily. — Moim zdaniem oboje są niewinni jak pan, drogi panie. Więcej nawet, uważam, że i pan wie o tym. Uważam, że opowiada pan o ich winie, by nikt nie podejrzewał, że również pan posiada talent, który dobrze ukrywa.
Jego rozmówca przejęty zgrozą zniknął w tłumie. Verily kiwnął głową. To było bezpieczne oskarżenie, jeżeli Alvin miał rację i każdy dysponował jakimś talentem. Wszyscy mieli co ukrywać. Wszyscy bali się oskarżenia. Zatem dobrze było zobaczyć tę oskarżycielkę postawioną na równi z oskarżonym. Powiesić ją, zanim oskarży jeszcze kogoś. Verily musiał polegać na tych obawach i rozniecać je.
Wkroczył na łąkę. Natychmiast podniósł się gwar. Kim jest ten obcy, jak śmie tak zbliżać się do miejsca, gdzie łowca czarownic goni oskarżonych, by zmęczyć ich i wydobyć pełne zeznanie?
— Gdzie jest przedstawiciel prawa, nadzorujący to przesłuchanie? — zwrócił się Verily do łowcy czarownic. Mówił głośno, żeby wszyscy słyszeli.
— Ja jestem przedstawicielem prawa — odparł Micah Quill. Mówił równie głośno; Verily przekonał się już, że ludzie zwykle dopasowują swoje głosy do najgłośniejszego z rozmówców.
— Nie jest pan z tego miasta — rzekł oskarżycielskim tonem Verily. — Gdzie są strażnicy pokoju?
Natychmiast odwróciło się kilkunastu mężczyzn, którzy czujnie stali wokół Alvina i Purity. Niektórzy podnieśli ręce.
— Czy nie jesteście tymi, którym powierzono przestrzeganie prawa? — zapytał Verily. — Przesłuchanie świadków w procesach o czary ma się odbywać pod nadzorem przedstawicieli sądu, wyznaczonych zgodnie z prawem przez sędziego lub sędziego pokoju właśnie po to, żeby nie dopuścić do stosowania takich tortur, jakie tu widzę.
Słowo „tortury” miało uderzyć jak pejcz — i uderzyło.
— To nie są tortury! — krzyknął łowca czarownic. — Gdzie jest ława? Ogień? Woda?
Verily ponownie odwrócił się w jego stronę, ale zrobił krok w tył i przemówił jeszcze głośniej.
— Widzę, że jest pan zaznajomiony ze wszystkimi metodami tortur, ale gonienie oskarżonych to jedna z najbardziej okrutnych. Kiedy człowiek jest dostatecznie zmęczony, przyzna się nawet do samobójstwa, byle tylko przerwać mękę i odpocząć.
Chwilę trwało, nim zebrany tłum zrozumiał niemożliwość przyznania się do samobójstwa, ale Verily został nagrodzony chichotem. Chciał zmienić nastawienie tłumu — każdy, kto trafi do ławy przysięgłych, będzie wiedział, co tutaj powiedziano.
Ponieważ strażnicy już ich nie pilnowali, Alvin i Purity zatrzymali się chwiejnie i opadli na kolana. Dyszeli ciężko. Zwieszali głowy jak zmęczone konie.
— Nie pozwólcie im odpoczywać! — krzyknął rozgorączkowany Quill. — Stracimy całe godziny przesłuchania!
Strażnicy spojrzeli na swoje pałki i witki, których używali do poganiania więźniów, ale żaden nie zrobił nawet kroku w stronę ofiar.
— Wreszcie przypomnieliście sobie o obowiązkach — pochwalił Verily.
— Nie masz tu żadnej władzy! — zawołał łowca czarownic. — Ja jestem przedstawicielem sądu!
— Proszę więc zdradzić nazwisko sędziego pokoju w Cambridge, który pana nominował.
Quill wiedział, że przyłapano go na przekroczeniu uprawnień, ponieważ nie miał żadnych, dopóki miejscowy sędzia nie zażądał jego usług. Dlatego nie odpowiedział wprost na wezwanie Verily'ego.
— A kim pan jest? — zapytał. — Sądząc po wymowie, pochodzi pan z Anglii. Jakie prawa ma pan tutaj?
— Mam prawo żądać, żeby pana zakuć w kajdany, jeśli z pana powodu te dwie nieszczęsne dusze będą torturowane choćby chwilę dłużej! — zawołał Verily. Wiedział, że tłum jak oczarowany obserwuje tę konfrontację. — Jestem bowiem obrońcą Alvina Smitha. Bezprawnie torturując mojego klienta, mój panie, złamał pan Akt o Protekcji z 1694!
Pogroził palcem, a łowca czarownic wyraźnie skulił się pod ciężarem oskarżenia.
Verily niecierpliwił się jednak, ponieważ nie planował tego niewielkiego zwycięstwa na miejskiej łące. Czy Purity jest tak zmęczona, że nie może już unieść głowy i przekonać się, kto mówi?
Miał właśnie rozpocząć kolejną tyradę, podczas której zbliżyłby się do Purity i w razie konieczności postawił ją na nogi, by na niego spojrzała. W końcu jednak rozpoznała go i nie było to już potrzebne.
— To on! — krzyknęła.
Łowca czarownic wyczuł nadchodzące zbawienie.
— Kto? Kto to jest?
— Angielski prawnik, który wędrował z Alvinem Smithem! On też jest czarownikiem! Ma talent do drewna!
— A więc i on był na sabacie czarowników! — zawołał Quill. — Oczywiście, szatan cytuje prawo, próbując ocalić swe sługi! Aresztować tego człowieka!
Verily natychmiast zwrócił się do tłumu.
— Widzicie, jak to działa? Każdy, kto wstawi się za moim klientem, będzie oskarżony o czary! Każdy trafi do więzienia i będzie skazany, być może na śmierć!
— Uciszcie go — polecił Quill. — Niech biega razem z tamtymi. Ale strażnicy, którzy z wahaniem ujęli Verily'ego za ramiona — bo przecież został oskarżony — nie zamierzali dopuścić do gonienia, skoro zostało nazwane torturą i uznane za nielegalne.
— Dość gonienia na dzisiaj — rzekł jeden z nich. — Musimy mieć zgodę sędziego, zanim pozwolimy wam znowu na takie rzeczy.
Dwóch strażników odprowadzało kroczącą chwiejnie Purity do budynku sądu. Wymamrotała coś, kiedy mijała Verily'ego.
— Nie chcę się do niego zbliżać — szepnęła. — Rzucił na mnie urok. Przyjdzie do mnie jako inkub.
— Purity, biedne dziecko — powiedział Verily. — Posłuchaj tylko, jak powtarzasz te kłamstwa, których nauczył cię łowca czarownic.
— Nie odzywaj się do niej! — wrzasnął Quill. — Słyszeliście, jak ją przeklina? Verily wykrzywił się drwiąco, zwracając się do strażników:
— Czy dla was brzmiało to jak klątwa?
— Bez mamrotania! Ani słowa! Verily odpowiedział więc głośno:
— Powiedziałem tylko, że dla człowieka z młotkiem wszystko wygląda jak gwóźdź. Niektórzy zrozumieli od razu i parsknęli śmiechem. Ale łowca czarownic nie był wyczulony na ironię.
— Szatańskie symbole! Młotki i gwoździe! Czym mnie przekląłeś? Natychmiast wyjaśnij pan znaczenie tych słów!
— Chodzi o to, mój panie, że dla tych, którzy odnoszą zyski z procesów o czary, każde słowo brzmi jak klątwa.