— Znalazłeś to, po co przyszedłeś? Adres malarza?
— Nie — odparł zasmucony chłopak.
Alvin natychmiast wziął się do pracy nad ptakiem. Sunięcie przenikaczem przez żywe stworzenie, dokonywanie tu i tam niewielkich poprawek było zadaniem delikatniejszym niż przemiany metalu. Pomagało, że trzymał zwierzę, że mógł go dotykać, gdy pracował. Krew z mózgu wkrótce spłynęła do żył, a uszkodzone arterie się zasklepiły. Tkanki pod ołowianymi kulkami goiły się szybko, wypychając je z ciała. Nawet ta wbita w czaszkę obluzowała się i wypadła.
Sójka nastroszyła pióra i spróbowała wyrwać się Alvinowi.
— I tak ją zabiją — stwierdził.
— Dlatego ją wypuścimy — odparł Arthur. Alvin westchnął.
— Wtedy staniemy się złodziejami, prawda?
— Okno jest otwarte — zauważył chłopiec. — Sójka może wyfrunąć, kiedy ten człowiek przyjdzie rano do sklepu. Pomyśli, że sama uciekła.
— A jak skłonimy ptaka, żeby to zrobił?
Arthur spojrzał na niego jak na kogoś niespełna rozumu, po czym nachylił się nad sójką stojącą nieruchomo na blacie. Zaczął szeptać do niej tak cicho, że Alvin nie zrozumiał słów. Potem zagwizdał kilka razy ostro, po ptasiemu.
Sójka wzniosła się w powietrze i trzepocząc hałaśliwie, zaczęła fruwać dookoła. Alvin uchylił się przed nią.
— Nie uderzy w ciebie — uspokoił go rozbawiony Arthur.
— Chodźmy stąd — odparł krótko Alvin.
Wyprowadził chłopca przez tylne drzwi. Kiedy je zamknął, przytrzymał jeszcze gałkę w dłoni, przywracając częściom zamka ich właściwy kształt. Wypychacz zwierząt stał u wylotu zaułka.
— Co tu robicie?
— Mamy nadzieję was znaleźć, drogi panie — odparł spokojnie Alvin, nie cofając dłoni.
Z ręką na gałce moich drzwi? — zapytał mężczyzna lodowato podejrzliwym tonem.
— Nie odpowiedzieliście na pukanie. Pomyślałem, że nie słyszeliście, tak jesteście zajęci pracą. Chcemy tylko zapytać, gdzie znajdziemy tego malarskiego czeladnika. Francuza. Johna-Jamesa.
— Wiem, czego chcieliście — oświadczył wypychacz. — Odsuńcie się od drzwi, bo zawołam konstabla.
Alvin i Arthur cofnęli się.
— To za mało — stwierdził właściciel warsztatu. — Kręcicie się przy tylnych drzwiach… Skąd mam wiedzieć, że nie chcecie walnąć mnie w głowę i okraść, kiedy tylko je otworzę?
— Gdyby taki był nasz plan, mój panie, leżelibyście już na ziemi, a ja miałbym w ręku klucze.
— A więc wszystko sobie przemyśleliście!
— Zdaje mi się, że to wam się roi plan kradzieży. A potem oskarżacie innych, że chcą zrobić to, coście sami przed chwilą wymyślili.
Właściciel gniewnie wyjął klucz z kieszeni i wsunął go do zamka. Zaparł się, by przekręcić mocno, spodziewając się oporu zardzewiałego żelaza. Dlatego wyraźnie się zatoczył, gdy klucz nie stawił oporu, a drzwi uchyliły się bezszelestnie.
Może obejrzałby zamek i zawiasy, ale w tej właśnie chwili sójka, która przez całą noc powoli konała na stole, zatrzepotała gwałtownie przed jego twarzą i wyfrunęła na dwór.
— Nie! — krzyknął wypychacz zwierząt. — To trofeum pana Ridleya! Arthur Stuart zaśmiał się głośno.
— Marne trofeum, skoro jeszcze lata.
Wypychacz zwierząt stał w progu i spoglądał za sójką. Po chwili przyjrzał się Alvinowi i Arthurowi.
— Wiem, że macie z tym coś wspólnego — oświadczył. — Nie wiem co. Nie wiem też, w jaki sposób, ale zaczarowaliście tego ptaka.
— Ależ skąd! — zapewnił Alvin. — Kiedy tu przyszedłem, nie miałem pojęcia, że trzymacie tam żywe ptaki. Myślałem, że zajmujecie się tylko martwymi.
— To prawda! Ten ptak był martwy!
— John-James — przypomniał Alvin. — Chcemy go zobaczyć, zanim wyjedziemy z miasta.
Dlaczego miałbym wam pomagać?
— Bo poprosiliśmy. I nic was to nie kosztuje.
— Nie kosztuje? A jak niby wytłumaczę się panu Ridleyowi?
— Powiecie mu, żeby się upewnił, czy ptak jest zabity, zanim go do was przyniesie — zaproponował Arthur Stuart.
— Nie życzę sobie słuchać takich rzeczy od czarnego chłopaka — oznajmił wypychacz zwierząt. — Jeżeli nie potrafisz dopilnować tego małego, nie powinieneś wprowadzać go między dżentelmenów.
— Tak zrobiłem? — zdziwił się Alvin.
— Co zrobiłeś?
— Wprowadziłem go między dżentelmenów? Wciąż czekam na przejaw uprzejmości, która mnie przekona, że możecie się do nich zaliczać.
Wypychacz zwierząt spojrzał na niego ze złością.
— John-James Audubon wynajmuje pokój w pensjonacie Wolność. Ale nie znajdziecie go tam o tej porze. Do południa szuka ptaków.
— A więc dobrego dnia — pożegnał się Alvin. — Moglibyście od czasu do czasu naoliwić zamek i zawiasy. Będą wtedy w lepszym stanie.
Wypychacz zwierząt zrobił zdziwioną minę. Gdy skręcali z zaułka na ulicę, wciąż jeszcze otwierał i zamykał swe ciche drzwi na oczyszczonych zawiasach.
— I po wszystkim — stwierdził Alvin. — Przed wyjazdem nie znajdziemy już twojego Johna-Jamesa Audubona.
Arthur Stuart popatrzył na niego zaskoczony.
— A dlaczego nie?
Zagwizdał kilka razy. Sójka sfrunęła z góry, usiadła mu na ramieniu. Arthur szeptał do niej i pogwizdywał przez chwilę. Ptak wskoczył na głowę chłopca, potem — ku zdumieniu Alvina — na Alvina ramię, na głowę i dopiero potem odleciał nad ulicą.
— Dziś rano na pewno jest nad rzeką — oświadczył Arthur Stuart. — Gęsi się tam karmią w drodze na południe.
Alvin rozejrzał się niepewnie.
— Mamy jeszcze lato. Jest gorąco.
— Ale nie na północy. Wczoraj słyszałem dwa stada.
— Ja tam nic nie słyszałem.
Arthur Stuart tylko wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Myślałem, że przestałeś słyszeć ptaki — powiedział Alvin. — Wtedy, kiedy odmieniłem cię w rzece. Myślałem, że straciłeś ten talent.
Chłopiec wzruszył ramionami.
— Straciłem. Ale przypomniałem sobie, jak to było. Cały czas słuchałem.
— I to wraca? Arthur pokręcił głową.
— Muszę się zastanawiać. Nie przychodzi samo, jak kiedyś. To już nie jest talent.
— Umiejętność? — podpowiedział Alvin.
— Coś między pragnieniem a wspomnieniem.
— Słyszałeś krzyk gęsi, a ja nie. A mam bardzo dobry słuch, Arthurze. Arthur uśmiechnął się znowu.
— Co innego słyszeć, a co innego słuchać.
Kilku mężczyzn ze strzelbami polowało nad rzeką na gęsi. Łatwo jednak można się było domyślić, który z nich jest Johnem-Jamesem Audubonem. Nawet gdyby nie zauważyli szkicownika wewnątrz otwartego plecaka, nawet gdyby nie był dziwacznie ubrany we francuską, przesadzoną wersję kostiumu amerykańskiego trapera — uszytą ze skór jeleni — i tak by wiedzieli, który to myśliwy. Odpowiedź wskazywał prosty test: był jedynym, który znalazł gęsi.
Celował właśnie do jednej, płynącej po rzece.
— Panie Audubon! — krzyknął bez zastanowienia Alvin. — Wstydu nie macie?
Audubon obejrzał się zaskoczony. To jego nagłe poruszenie czy może wołanie Alvina spłoszyło ptaki, prowadzący gąsior zagęgał i wystartował, ociekając wodą — z początku nieco chwiejnie, ale zaraz pofrunął płynnie, z kroplami spływającymi mu ze skrzydeł srebrzystą kaskadą. Po chwili wszystkie gęsi także wzleciały nad rzeką. Audubon uniósł strzelbę, lecz zaklął i odwrócił się do Alvina, nadal z wymierzoną bronią.