Выбрать главу

Duńczyk hodował w sobie ten gniew i dzięki temu czuł się wolny. Nie zamierzał spędzić całego życia na plantacji, o nie. Prawo mówiło, że w koloniach Korony nie istnieje coś takiego jak wolny Czarny. Jeden z braci Duńczyka, Włoch, został schwytany w Camelocie jako uciekinier; ojciec musiał porządnie go wychłostać, zanim prawo odstąpiło. Duńczyk nie miał zamiaru dać się złapać. Kiedyś w końcu poszedł do ojca i przedstawił plan. Ojciec nie był zadowolony — nie chciało mu się znowu prowadzić ksiąg — ale Duńczyk nie ustępował i zastrajkował pewnego dnia: odmówił prowadzenia rachunków. Ojciec odesłał go na jakiś czas na plantację, do nadzorcy, ale w sumie nie miał serca marnować zdolności chłopaka.

Kiedy więc Duńczyk skończył siedemnaście lat, ojciec zawiózł go do Camelotu i przedstawił listy polecające, które Duńczyk sam napisał, żeby charakter pisma zawsze się zgadzał. Duńczyk zamieszkał w mieście, udając wysłannika swego nieobecnego właściciela; wynajmował się do prowadzenia rachunków i kopiowania pism. Niektórzy Biali sądzili, że mogą go oszukiwać, odmawiając wypłacenia umówionej sumy. Duńczyk ukrywał gniew, wracał do domu i swym eleganckim charakterem pisał list do adwokata, znów używając nazwiska ojca. Gdy tylko Biali pojmowali, że właściciel Duńczyka nie pozwoli, by oszustwo uszło im na sucho, na ogół płacili. Tych, którzy mimo to odmawiali, Duńczyk zostawiał w spokoju i nigdy więcej dla nich nie pracował. Nie tak złe okazało się życie niewolnika, jeśli tylko sam był swoim właścicielem i występował w swojej obronie.

Tak to trwało aż do śmierci ojca. Duńczyk był już dorosły i odłożył trochę pieniędzy. Nikt nie znał jego ojca w Camelocie, więc nie miało znaczenia, czy żyje — chyba że ktoś wybrałby się do Savannah, próbując sprawdzić coś, co Duńczyk w imieniu ojca napisał. Nie znaczy to, że nie martwił się przez jakiś czas. Kiedy jednak okazało się, że wszystko idzie jak z płatka, zaczął sobie wyobrażać, że jest prawdziwym człowiekiem. Postanowił kupić sobie niewolnicę, Czarną, z którą mógłby spać i płodzić dzieci jak jego ojciec.

Wybrał taką, która mu odpowiadała, i kupił przez adwokata, po czym zgłosił się po odbiór, znowu w imieniu ojca. Kiedy jednak przyprowadził ją do domu i odkryła, kto ją kupił, prawie wydrapała mu oczy; wybiegła na ulice, wrzeszcząc, że nie będzie niewolnicą Czarnego. Duńczyk gonił ją, a żaden z mieszkańców Miasteczka nawet nie próbował mu pomóc. Wtedy właśnie zrozumiał: wszyscy wiedzą, że jest wolny, i nie znoszą go za to. Zrozumiał to z zachowania swej kobiety i swych sąsiadów — nienawidzą bycia niewolnikami, nienawidzą wszystkich Białych, ale jeszcze bardziej nienawidzą wolnego Czarnego, takiego jak on.

Dobrze, niech im będzie. Tak pomyślał z początku. Ale odczuwał to coraz silniej, aż wreszcie nie mógł prawie znieść widoku swojej kobiety, przykutej do ściany w jego maleńkim pokoiku i przeklinającej go, gdy tylko wracał do domu. Stale robiła lalki na jego podobieństwo, żeby go otruć. Niejeden raz słabł i miał mdłości. O takich kukiełkach nic nie wiedział. Całe życie starał się zgłębić sekrety Białych; nie miał pojęcia, co robią Czarni. Nadszedł dzień, kiedy zrozumiał, że nie ma nic. Może oszukiwać białych klientów, by zachować dochody ze swej pracy, ale nigdy nie będzie Białym. Czarni natomiast nie ufali mu, ponieważ nie znał ich zwyczajów, zachowywał się jak Biały i trzymał niewolnicę.

Wreszcie pewnego dnia uklęknął przed swoją kobietą i zapytał: „Co mam zrobić, żebyś mnie pokochała?”. Roześmiała się tylko. „Nie możesz mnie uwolnić, bo czarni ludzie nigdy nie są wolni. I nie możesz mnie zmusić, żebym cię kochała, bo nigdy nie pokocham tego, kto jest moim właścicielem. Nie możesz mnie sprzedać, bo powiem o tobie mojemu nowemu panu. Możesz najwyżej umrzeć, kiedy zrobię dla ciebie dobrą kukiełkę i zabiję ją na śmierć”.

Tyle nienawiści! Duńczyk sądził, że wściekłość jest podstawową zasadą jego życia, ale była niczym w porównaniu z tą, którą czuli niewolnicy. Wtedy zdał sobie w pełni sprawę z różnicy między człowiekiem wolnym i niewolnikiem: wolność okradała człowieka z nienawiści i czyniła słabszym. Pewnie, nienawidził swojego ojca, ale jego nienawiść była drobnostką wobec tej, jaką czuła wobec niego ta kobieta.

Oczywiście, musiał ją zabić. Wyłożyła wszystko tak pewnie, że zmiana zdania nie wchodziła w grę. Pozostało tylko kwestią czasu, kiedy ona go zabije, więc musiał się bronić, prawda? I miał ją na własność, prawda? Nie byłaby pierwszą czarną kobietą zabitą przez właściciela.

Uderzył ją deską w głowę i straciła przytomność. Potem zawinął ją w worek i zaniósł do portu. Pomyślał, że przytrzymają pod wodą, póki nie utonie, a następnie wyciągnie z worka i wepchnie do wody, żeby nie wyglądało to na morderstwo. No więc trzymał ją już pod wodą i nawet nie szarpała się za mocno w tym worku, ale słyszał jakby głos w głowie, mówiący: Mordujesz nie tę, co trzeba. Nie czarna kobieta cię zabija, lecz biali ludzie. Gdyby nie oni, mógłbyś ożenić się z tą dziewczyną i byłaby wolna przy tobie. Ich chcesz zabijać, ich zabijać powinieneś.

Wyciągnął ją z wody i uratował. Ale potem nie była już całkiem zdrowa. Może powodem był cios w głowę, a może woda, którą wciągnęła do płuc, i czas, kiedy nie mogła oddychać… W każdym razie zaczęła chodzić śmiesznie i przestała go nienawidzić. Umarło też wszystko, co w niej kochał. Całkiem jakby był jednak mordercą, ale ofiara żyła w jego domu i urodziła mu dziecko.

Od tego czasu Duńczyk zawsze był już smutny. Zniknęła radość z oszukiwania Białych. Zaczął pracować niedbale, spóźniał się, więc klienci przestali go najmować — oczywiście uważali, że zwalniają jego białego pana. Czarni wokół także go nienawidzili za to, co zrobił swojej kobiecie. Musiał stale pilnować, żeby nie zdobyli jego włosów, paznokci, nawet śliny czy moczu. Bo wtedy by go zabili.

Jego syn Egipcjanin miał cztery lata, kiedy Duńczyk oddał go na naukę czarnemu rymarzowi. Musiał sporo nakłamać, oczywiście, że właściciel, Biały, chce chłopca wyszkolić, by był użyteczny na plantacji. Nauka kosztowała dziewięć funtów rocznie, czyli większość tego, co Duńczyk ostatnio zarabiał. Jednak listy polecające zostały przyjęte i Egipcjanin, chociaż traktowany jak niewolnik, uczył się porządnego fachu. Nadejdzie taki dzień, kiedy Duńczyk powie mu prawdę. Jesteś wolny, powie tego dnia; Egipcjaninie Veseyu, żaden człowiek nie jest twoim właścicielem, ani ja, ani nikt.

Kiedy Egipcjanin odszedł z domu, ostatnie światło zgasło w jego matce. W dniu, kiedy Duńczyk przyłapał swoją kobietę na piciu politury, zrozumiał, że musi coś zrobić. Choć stała się całkiem głupia, nienawidziła swojego życia i jego też nienawidziła. Zgadzał się z nią. Może sam nienawidził siebie nawet bardziej niż ona. Nienawidził też wszystkiego i wszystkich innych. Gryzło go to od środka.

Wtedy właśnie spotkał Gullaha Joe. Joe sam przyszedł do niego — mały czarny człowieczek pojawił się, kiedy Duńczyk w ogródku oddawał mocz. W jednej chwili nikogo nie było, a potem nagle Gullah Joe stał, trzymając dziwaczny parasol obwieszony różnymi supełkami, kawałkami materiału, cyny i żelaza oraz jedną martwą myszą.

— Przestać sikać na moja noga — powiedział.