Duńczyk zrozumiał, że to czarownik, którym zawsze go straszyli. Mocz skończył się natychmiast, gdy tylko Gullah Joe to nakazał.
— Przyszedłeś mnie zabić, czarowniku?
— Może — przyznał Gullah Joe. — Może nie.
— Lepiej to zrób. Bo jak nie, to może ja zabiję ciebie? Gullah Joe tylko się zaśmiał.
— Co, walnąć mnie deska w głowa, wsadzić do worek i topić, aż ja nie chodzić i nie mówić dobrze?
Duńczyk rozpłakał się, padł na kolana i prosił Gullaha Joe, żeby go zabił.
— Wiesz, jaki jestem! Wiesz, że jestem człowiekiem niegodziwym!
— Ja nie być Bóg. Ty trzeba iść do kapłana, jak ty chcieć kogoś, żeby posłać do piekło ty.
— Dlaczego tak śmiesznie mówisz?
— Bo ja nie niewolnik — wyjaśnił Gullah Joe. — Ja z Afryka, ja nie lubić mowa biały człowiek. Ja uczyć się źle i ja się nie martwić. Ja powtarzać: moja ludzie mówić dobrze.
Potem wyrzucił z siebie wiele słów w obcym języku. Trwało to i trwało, aż zmieniło się w pieśń, a Gullah Joe zaczął tańczyć dookoła, rozpryskując bosymi stopami błoto, jakie powstało z moczu Duńczyka. Każde chlapnięcie Duńczyk czuł, jakby ktoś kopnął go w nerki. Zanim Gullah Joe skończył śpiewać i tańczyć, Duńczyk leżał na ziemi i jęczał, a zamiast moczu sączyła się z niego krew.
Gullah Joe pochylił się nad nim.
— Jak ty się czuć?
— Świetnie — wyszeptał Duńczyk. — Tyle że jeszcze nie jestem martwy.
— Och, ja nie chcieć ty martwy. Ja zmienić zdanie. Ty być zdrowy. Ty to wypić. Gullah Joe wręczył mu małą buteleczkę. Ciecz cuchnęła okropnie, ale zawierała alkohol, co było wystarczającą zachętą. Duńczyk wypiłby wszystko, gdyby Gullah Joe nie wyrwał mu buteleczki z rąk.
— Ty chcieć wiecznie żyć? — zapytał. — Zużyć cała moja leczniczy towar?
Cokolwiek to było, podziałało szybko. Duńczyk poderwał się na nogi.
— Chcę tego więcej! — zażądał.
— Ty nigdy nie pić tego więcej — odparł Gullah Joe. — Ty za bardzo to lubić.
— Daj to mojej kobiecie! — zawołał Duńczyk. — Niech znowu jest zdrowa!
— Ona chora na mózg. To nie robić nic dobrze na mózg.
— W takim razie lepiej zabij mnie znowu, ty oszuście! Dość mam takiego życia, wszyscy mnie nienawidzą, sam siebie nienawidzę!
— Ja ciebie nie nienawidzić. Ja mieć dla ciebie zadanie.
Od tego dnia Duńczyk pracował dla Gullaha Joe. Swoje zarobki przeznaczał na utrzymanie siebie i jego, i na realizację planów Gullaha Joe. Pół dnia spędzał w porcie, zajmując się przywiezionymi niewolnikami: zbierał ich imiona i przynosił je Gullahowi do domu.
Sam pomysł odbierania imion pochodził od kobiety Duńczyka. Co nie znaczy, że go wymyśliła. Ale kiedy Duńczyk wynajął skład i sprowadził tam Gullaha Joe i swoją kobietę, Gullah Joe zapytał ją o imię.
— Nie wiem, panie — odpowiedziała.
Dalekie to było od słów, jakie słyszał Duńczyk, zanim jeszcze uczynił ją głupią. Wtedy powtarzała:
— Pan nigdy nie zna mojego imienia. Możesz mnie nazywać, jak chcesz, ale imienia ci nigdy nie zdradzę.
Kiedy Gullah Joe zapytał o jej imię Duńczyka, a Duńczyk nie wiedział, zdawało się, że Gullah Joe najadł się pieprzu, tak zaczął podskakiwać, wyć i krzyczeć.
— Nie powiedzieć swoje imię! — wołał. — Zachować swoja dusza!
— Zachowała swoją nienawiść — wyjaśnił Duńczyk. — Próbowałem ją kochać, a nawet nie wiem, jak mam ją nazywać, więc mówię „kobieto”.
Gullah Joe nie słuchał tej smutnej historii, tylko wziął się do pracy nad czarami. Kazał Duńczykowi złapać mewę — niełatwa sprawa, ale z Łapiącą Laską Gullaha Joe jakoś się udało. Wkrótce części mewy zostały upieczone, ugotowane, zmieszane, sklejone, splecione albo powiązane w pierzastą pelerynę, którą czarownik zarzucał sobie na głowę, gdy chciał się zmienić w ptaka.
— Nie naprawdę — tłumaczył Duńczykowi. — Ja dalej człowiek, ale ja latać, a biały żeglarz widzieć mewa.
Wylatywał na spotkanie żaglowców zmierzających do portu w Camelocie. Lądował w ładowni i mówił ludziom, że zanim wylądują, muszą przygotować swoje sznurki imion i przekazać je pół-Czarnemu, który przyniesie im wodę.
— Przenieść nienawiść i strach do sznurek — mówił. — Spokojne i zadowolone być wszystko, co zostać. Ja was pilnować dobrze, aż przyjść właściwy dzień.
Tak przynajmniej opowiadał o tym Duńczykowi. Niewielu z niewolników znało choćby początki angielskiego, więc musiał im to tłumaczyć w jakiejś afrykańskiej mowie. A może potrafił przekazać wszystko w piśmie węzełkowym… Tego Duńczyk nie wiedział — Gullah Joe nie uczył go, co znaczą supły i jak działają.
— Ty czytać i pisać mowa Białych — wyjaśnił. — To dość sekret na jeden człowiek.
Duńczyk pojmował tylko, że ci ludzie wiedzą, jak powiązać różne odpadki kawałkami sznurka, tkaniny i nici, i jak ukryć tam swoje imię oraz oznaki strachu i nienawiści. Chociaż nic nie rozumiał, był dumny z tych sznurków i szmatek. Dowodziły bowiem, że Czarni w Afryce umieją czytać i pisać, tyle że nie znakami na papierze, lecz węzełkami na sznurku.
Prócz odbierania imion od nowych niewolników, Duńczyk pomagał gromadzić imiona tych, którzy byli już w Camelocie. Wieści rozeszły się szybko i wystarczyło, że przeszedł wzdłuż żywopłotu z otwartym koszem, a czarne ręce wysuwały się i rzucały sznurki imion.
— Dzięki — mówili. — Dzięki.
— Nie mnie dziękujcie — odpowiadał. — Jestem nikim.
Wreszcie, nie tak dawno temu, przyszedł dzień, kiedy zebrali imiona wszystkich niewolników. Gullah Joe śpiewał przez całą noc.
— Moja lud teraz być szczęśliwy.
— Wciąż są niewolnikami — przypomniał Duńczyk.
— Wszystko, co oni nienawidzić, być tam. — Gullah Joe wskazał wypchaną sieć.
— I cała ich nadzieja również. Nie mają już żadnej nadziei.
— Ja nie brać ich nadzieja. Biały człowiek zabierać nadzieja.
— Teraz wszyscy są głupi jak moja kobieta.
— Nie, nie. Oni sprytni. Oni mądrzy.
— Ale nikt o tym nie wie oprócz ciebie.
Czarownik błysnął zębami i postukał się w głowę. Najwyraźniej zupełnie wystarczało, jeśli to on znał prawdę.
Tylko jedna osoba nadal pozostała nieszczęśliwa. Oczywiście, Duńczyk był zadowolony, że teraz ma cel w życiu, że Czarni patrzą na niego z wdzięcznością zamiast pogardy. Ale to nie to samo co szczęście. Jego kobieta wciąż była przy nim; powłócząc nogami, chodziła po mieszkaniu i mamrotała słowa, które ledwie rozumiał. Gullah Joe zadbał, by jego lud nie był już nieszczęśliwy. Jednak Duńczyk widział, że najszczęśliwsi są Biali. Słyszał ich rozmowy.
— Widziałeś, jacy są potulni?
— Niewolnictwo to dla Czarnych stan naturalny.
— Nie buntują się.
— Są zadowoleni.
— Jedyne miejsce, gdzie Czarni się buntują, to tam, gdzie pozwala się im żyć bez pana.
— Czarny nie może być szczęśliwy bez dyscypliny.
I tak dalej, w całym mieście. Biali ludzie z całego świata przybywali do Camelotu i widzieli zadowolonych niewolników. To ich przekonywało, że niewolnictwo nie jest jednak takie złe. Duńczyk nienawidził tego, ale Gullah Joe chyba wcale się nie przejmował.
— Dzień przyjść dla czarny człowiek — mówił.
— Kiedy?
— Dzień przyjść dla czarny człowiek.
Właśnie dlatego Duńczyk Vesey pochmurnie spoglądał na Gullaha Joe, kiedy stary czarownik niósł kosz ze sznurkami imion przez zasłony splotów strzegące sieci — i wszystkich szczęśliwych niewolników. Czyżby Duńczyk Vesey był jedynym człowiekiem w Camelocie, który żyje w piekle?