Gullah Joe rozchylił sieć i wsypał do środka nowe sznurki imion. Wtedy właśnie sznury przy dnie sieci zaczęły się zrywać — jeden po drugim, jak gdyby ktoś je rozcinał. Sznurki imion wypadały, najpierw kilka, potem kilkanaście, wreszcie sieć puściła i wszystkie posypały się na podłogę.
— Co ty robisz? — zdziwił się Duńczyk.
Gullah Joe nie odpowiedział.
— Coś się stało?
Gullah Joe stał nieruchomo z uniesionymi rękami. Duńczyk obszedł go dookoła, odsuwając wiszące rupiecie, aż mógł zobaczyć jego twarz. Była nieruchoma jak w posągu — śmiesznym posągu, z wytrzeszczonymi oczami i zębami odsłoniętymi w dzikim grymasie, jak u aktorów w tych obrzydliwych pokazach, gdzie Biali występują z twarzami pomalowanymi na czarno.
Sieć nie rozpadła się sama. Ktoś albo coś ją rozerwało, wysypując sznurki imion. Jeśli miało moc, by to uczynić, mogło też zranić Gullaha Joe i to chyba właśnie się stało.
Co Duńczyk mógł zrobić? Nie znał się na czarach. Nie mógł jednak pozwolić, żeby coś się przydarzyło Gullahowi Joe. Ani sznurkom imion — nie mógł o nich zapominać, gdyż na podłogę wysypały się imiona wszystkich niewolników w Camelocie. Tylko że jeśli Duńczyk wejdzie w zaczarowany krąg, który pokazał mu Joe, też może się znaleźć w mocy nieprzyjaciela.
Może i nie, jeśli nie zostanie tam długo. Rozpędził się, skoczył i wypchnął Gullaha z kręgu. Obaj przewrócili się na podłogę; za nimi kołysało się i zderzało ze sobą kilka większych amuletów.
Po Gullahu Joe nie było widać, by coś mu się stało. Zerwał się, zamachał rękami i rozejrzał się gorączkowo.
— Wstawać, licho! Miotła! Miotła! Duńczyk wstał chwiejnie i pobiegł po miotłę.
— Dwa miotła! Szybko!
Po chwili obaj stali na obrzeżach kręgu i szerokimi ruchami mioteł wymiatali na zewnątrz sznurki imion.
— Szybko! — krzyczał czarownik. — On rozbić twoja miotła, jak ty robić wolno!
Duńczykowi wydawało się, że nie pracuje wolniej od Gullaha Joe, ale zaraz spostrzegł, że bliższy ciała koniec miotły pozostaje niemal nieruchomy, gdy opuszczał ją, by wymieść sznurki. I kiedy tylko o tym pomyślał, kij miotły pchnął go niczym bagnet, trafiając w żołądek tuż pod mostkiem. Duńczyk padł jak kłoda, bez tchu. A kiedy po chwili udało mu się nabrać wielki haust powietrza, natychmiast zwymiotował.
Po kilku minutach pochylił się nad nim Gullah Joe.
— Ty mieć powietrze? On nie zranić ty mocno. On nie widzieć ty, inaczej ty trup.
— Kto? — zapytał Duńczyk.
— Ty myśleć, że ja wiedzieć?
— Gadasz, jakbyś wiedział wszystko.
— Kiedy ja wiedzieć, ja mówić, że wiedzieć. Ten tutaj, on być zły demon. On włóczyć się jak zgubiony pies, on widzieć wszystkie imiona, demon jeść imiona jak chleb, jak ciasto, imiona słodkie. On wejść do mój krąg i wpaść w pułapka, on już nie wyjść. Dlatego on wściekły, demon. Porwać sieć, sypać imiona, zabić ja, jeśli potrafić. Ale ja go zatrzymać.
— Pomogłem.
— Tak, ty mnie przewrócić, bardzo sprytny.
— To dlaczego się nie ruszałeś?
— Widzieć moja zasupłana włosy? Włosy wić się, on przejść do środek, on mnie rozbić na kawałek.
Duńczyk od dawna się zastanawiał, czemu Gullah Joe wplata we włosy tasiemki i ścinki. To nie były ozdoby, to była ochrona — dopóki warkoczyki nie zaczynały się wić.
— Czyli te włosy nie dopuszczają demona? Czarownik dumnie potrząsnął warkoczykami.
— Włosy, one trzymać demon z dala ode mnie. — Wskazał wiszące amulety otaczające sieć z imionami. — Te czary, one trzymać go w krąg. — Uśmiechnął się. — Ja go złapać.
— A po co ci on potrzebny? — zapytał Duńczyk. — Będzie spełniał życzenia czy co?
Gullah Joe spojrzał na niego jak na durnia.
— Ty żyć Biały za długo, chłopak. Ty dziwny od tego.
— Myślałem, że to może taki dżinn albo co.
— Ty nie prosić demon, żeby ci pomagać, on ci pomagać być trup, to jego pomoc. Gullah Joe ruszył wokół kręgu, rozglądając się wśród wiszących amuletów.
— Dać mi to, i to, i to.
Duńczyk był wysoki, więc bez trudu zdjął z haków wskazane przedmioty. Wkrótce czarownik stworzył nowy krąg, całkiem podobny do starego, choć jeśli się przyjrzeć, nie było w nim dwóch takich samych amuletów. Zdawało się, że to nie ma znaczenia. Po jeszcze kilku minutach zebrali sznurki imion z podłogi, wsypali je do drugiej sieci i zawiesili pośrodku nowego kręgu.
— Teraz nikt ich nie widzieć znowu, one bezpieczne, one się nie zgubić i nie znaleźć.
— Czyli tym razem pokonaliśmy demona — uznał Duńczyk. Gullah Joe ze smutkiem pokręcił głową.
— Nie, on porwać to jedno. Chwycić imię, pognieść je, zerwać sznurek, imię gdzieś polecieć.
— Zgubione?
— Nie, imię starać się szukać dom, bardzo się starać. — Gullah Joe westchnął. — Czasem imię silne, ale ślepe, nie znaleźć droga. Czasem imię widzieć droga, ale nie latać i znikać. To tutaj, ono silne, ono jasne. Może znaleźć dom.
— Które to było?
— Ty myśleć, ja powiedzieć imię? Zawołać imię do siebie? Myśleć, ja być taki zły? Nie. Ja nie mówić imię, ja się modlić, żeby imię znaleźć ta dziewczyna, ona dobra. Dlaczego on ją wybrać?
— Mnie nie pytaj — odparł Duńczyk. — Nie wiem, czemu ktoś kogoś wybiera.
— Nie, on iść do niej, on znać. Znać ona. Ten demon chodzić po ulica Camelot. Ten demon, może on człowiek. Może on być biały człowiek. — Gullah Joe uśmiechnął się. — Ale może jego dusza lecieć, złapać się tutaj, a jego ciało być gdzie indziej.
Duńczyk zastanowił się. Biały człowiek z duszą schwytaną gdzieś poza ciałem…
— Myślisz, że trzeba go znaleźć?
— Jak dużo jego ja tu złapać? Czarny człowiek dusza, ja brać imię, ja brać smutek, cała reszta zostać w ciało. Ale biały człowiek, ile on posyłać, ile on mnie oddać?
Podszedł do stołu, gdzie setki tajemnic spoczywały w słoiczkach i pudełeczkach. Otworzył jedno, potem następne. Odsuwał kolejne, aż wreszcie znalazł pudełko pełne miałkiego białego proszku. Uśmiechnął się i chwycił palcami szczyptę. Potem stanął na brzegu pierwszego kręgu, gdzie tkwił schwytany demonczłowiek, rozsunął palce i dmuchnął mocno. Szary pył wypełnił cały krąg, wirując aż po brzegi, ale nie wysuwając się na zewnątrz. Duńczyk zobaczył małe światełko, jakby moskita z ogonem świetlika, zmieniające kolor i śmigające w chmurze.
— To on? — zdziwił się Duńczyk.
— On mieć moc — stwierdził Gullah Joe tonem wyrażającym podziw.
— Skąd wiesz?
— Ty daleko, ale ty go widzieć, tak?
— Pewnie, że go widzę. Jak świetlik. Gullah Joe zaśmiał się krótko.
— Ty ślepy. On jak gwiazda. Jasna gwiazda. My mieć kłopot w krąg. On szukać wyjście. A potem on wściekły.
— W takim razie wynieśmy się stąd — zaproponował Duńczyk. — Nie chcę, żeby porozcinał mnie jak tę sieć.
— Nie kłopot.
— Potrafisz go zatrzymać?
— Ja zrobić mój najlepszy krąg, żeby go trzymać. On być taki silny? Nie wiedzieć. Ale ja nie zrobić lepszy, więc… Może my trupy, może my bezpieczni. — Gullah Joe wzruszył ramionami. — Nie kłopot.
— Ale dla mnie to ważne! — krzyknął Duńczyk.
— To może ty lepiej iść. — Joe uśmiechnął się szeroko. — Ty iść znaleźć, jaki dom mieć w środku człowiek, oczy otwarte, nikogo w środek.