Выбрать главу

— Biały człowiek?

— Myśleć, czarny człowiek porwać sznurek imię?

— Nie wszyscy Czarni są dobrzy.

— Czarni ludzie wszyscy nasza strona. Duńczyk zaśmiał się ponuro.

— To najgłupsza rzecz, jaką powiedziałeś, odkąd się znamy. Gullah Joe spojrzał na niego dziwnie.

— Wiedzieć, co wiedzieć — odparł.

— Och, są teraz po twojej stronie, Joe, bo trzymasz w siatce sznurki z ich imionami, dzięki tobie są szczęśliwi. Ale to nie znaczy, że zawsze są po twojej stronie, stary durniu.

Biały pan tak ich nastraszy, że zechcą go zadowolić, jak małe szczeniaki. Teraz nie mówią, bo gdyby tak Biały zabrał im duszę? Ale nie są po twojej stronie. Są po stronie swojego pana.

— Ty myśleć, że ty jeden sprytny człowiek? — rzucił z irytacją Gullah Joe.

— Widziałem to tysiące razy. Czarni zdradzają Czarnych, bo zawsze liczą, że potem pan bardziej ich polubi niż innych niewolników, będzie traktował trochę lepiej. Zobaczysz.

— Ja to robić już długi czas, dużo lat. Czarni ludzie wiedzieć, co ja tu trzymać, nigdy nie stanąć przeciwko mnie.

— Więc skąd ten biały demon wie, gdzie jesteś?

Czarownik szeroko otworzył oczy, zaskoczony pytaniem. Potem uśmiechnął się do Duńczyka.

— Ty pokazać droga.

— Wcale nie — zaprotestował Duńczyk. — Noszę tę siatkę pamięci, co ją dla mnie zrobiłeś, nikt się ode mnie niczego nie dowie.

— On nie patrzeć w twoja głowa, moja siatka zrobić głowa pusta. Demon iść za twoje stopy, aż wejść tu za tobą.

— Skąd wiesz?

— Wiedzieć, co wiedzieć — rzekł Gullah Joe, po raz chyba tysięczny, odkąd Duńczyk go poznał. — Widzieć go, jak wchodzić.

— Kłamiesz. Jakbyś widział, że wchodzi, tobyś powiedział.

— Ja go czuć. Czuć jego gorące oko szukać. Czuć, jak czary tańczyć, jak czary trząść.

— No to dlaczego go nie zatrzymałeś? Gullah Joe pokręcił głową.

— Może ja myśleć, on nie znaleźć imion. Może ja myśleć, krąg go złapać.

— Może ty myśleć gówno — zirytował się Duńczyk. — Nie wiesz, że tu jest, dopóki sieć nie zaczyna pękać. Pewnie za tobą wszedł do kręgu.

Gullah Joe zastanowił się.

— Lepiej my znaleźć mu ciało.

— Wiec nie przyznasz, że cię zaskoczył? Musisz udawać, że widzisz wszystko i wiesz wszystko?

— Ja nie widzieć wszystko. Ja widzieć więcej niż ty.

— Czasami.

— Tak dobrze ty widzieć? To ty iść i użyć swoja oczy, swoja usta, swoja uszy, ty znaleźć, gdzie mieszkać pusty biały człowiek bez dusza.

Duńczyk zaśmiał się gorzko.

— To pasuje do wszystkich Białych, jakich znam. Gullah Joe zignorował tę uwagę.

— To go znaleźć, a potem my zrobić, że jego dusza wrócić do ciało.

— Potrafisz to?

— Może. — Czarownik wzruszył ramionami.

— A jeśli się nie uda?

— Wtedy ciało umrzeć. Ciało sobie nie żyć długo bez dusza.

— Co ty właściwie gadasz, do diabła? — zapytał Duńczyk. — Wszyscy ci niewolnicy, znaczy, umierają bez duszy?

— Czarni ludzie dalej mieć dusza — odparł zniecierpliwiony Gullah Joe. — Tylko biały człowiek posyłać tak swoja dusza. Dusza nie wracać do domu, jego ciało myśleć, że umrzeć, ono gnić.

— Czyli jeśli nie znajduje drogi powrotnej, to jego ciało umiera?

— Nie, nie umrzeć jego ciało. To ciało gnić, wyschnąć do kość, rozsypać w proch, ale ciągle być żywe, bo ta dusza, ona nie znaleźć już ciało, nigdy nie wracać do domu.

— To on właściwie chodzi już martwy? — upewnił się Duńczyk. — No dobrze, w takim razie po co go szukać?

— Ciało gnić żywe, to za powoli. On robić na złość. — Czarownik podniósł wielki nóż. — Lepiej my jego stamtąd wypędzić.

— Jak? Zabijemy ciało?

— Zabić? — Gullah Joe roześmiał się głośno. — My sprowadzić ciało tutaj, włożyć ciało do krąg. Dusza wrócić do ciało, potem on wyjść z mój dom.

— Czy nie będzie silniejszy, jak już będzie miał ciało i duszę razem? — zapytał Duńczyk. — Chcesz, żeby włóczył się dookoła, kiedy wie, co tu robimy?

Może tak się stać, jak my włożyć całe ciało do krąg. — Gullah Joe zaśmiał się znowu.

— Przecież mówiłeś…

— My włożyć tylko jego głowa. Wtedy my bezpieczni. Ta dusza wejść do głowa. Ale jak wejść, ona paść trup.

Duńczyk także parsknął śmiechem.

— Chciałbym to zobaczyć. — Spoważniał. — Oczywiście wiesz, że mówimy tu o zamordowaniu Białego.

Gullah Joe tylko przewrócił oczami.

— Być dużo biały człowiek. Ty iść go szukać.

* * *

Wieczorem Margaret wybrała się na spacer po sąsiednich uliczkach. Było gorąco, ale nie mogłaby zasnąć, gdyby nie zażyła nieco ruchu. Powietrze, choć na poziomie ulicy pełne było smrodu ryb i końskich odchodów, nie było tak stęchłe jak w domu. Alvin zapewnił ją, że na ogół cuchnące powietrze jest po prostu powietrzem i można nim oddychać. Lepszy taki smród niż pleśń w pokojach. Kiedy próbował jej opowiadać o paskudnych małych stworzonkach, jakie żyją w każdym domu, choćby nie wiedzieć jak czystym i dobrze zamiatanym, Margaret musiała go prosić, żeby przestał. O pewnych rzeczach lepiej nie wiedzieć.

Wracała wzdłuż dłuższego boku budynku, gdy usłyszała czyjś szloch w ogrodzie. Był tam tylko jeden płomień serca, dobrze jej znany — niewolnicy zwanej Rybą. Jednak z trudem ją rozpoznała, gdyż płomień zmienił się całkowicie. Na czym polegała różnica? Margaret dostrzegła wir emocji: wściekłość za każdą doznaną obrazę, żal za czymś utraconym. A w głębi, gdzie wcześniej nie było niczego, teraz zobaczyła je: prawdziwe imię Ryby.

Njia-njiwa. Ścieżka Gołębicy. Czy może Gołębica na Ścieżce. Margaret trudno było to pojąć, ponieważ termin dotyczył w części jednego i drugiego. Gołębica widziana w locie po niebie, która jednocześnie wyznacza ścieżkę życia. Było to piękne imię, a w miejscu, gdzie się znajdowało, Margaret odkryła też miłość i podziw jej rodziny.

— Njia-njiwa — powiedziała głośno, usiłując zmusić usta i nos do sformułowania dziwacznych zgłosek: „n” bez samogłoski, jako sylaba sama w sobie. Nnn-jii-ja. Nnn-jii-ua. Powtórzyła jeszcze raz.

Łkanie ucichło. Margaret okrążyła krzak i znalazła Rybę — Njia-njiwę — skuloną na ziemi przy fundamentach sąsiedniego domu. Ryba szeroko otwierała oczy, przerażona, jednak palce miała zakrzywione jak szpony, gotowa do walki.

— Ty nie zbliżaj się do mnie — powiedziała. To była prośba. I ostrzeżenie.

— Odzyskałaś swoje imię — stwierdziła Margaret.

— Skąd o tym wiesz? Co ze mną zrobiłaś? Jesteś czarownicą?

— Nie, nie. Nic ci nie zrobiłam. Wiedziałam, że utraciłaś swoje imię. Jak je odzyskałaś?

— On je wypuścił — odparła Ryba, szlochając. — I nagle czuję, że się unoszę. Lecę z wiatrem. Nie mogę nawet stanąć. Wiem, że moje imię leci w powietrzu, ale ja nie mogę go zawołać, bo go nie znam. Myślałam, że umrę. Ale dotarło do mnie i wtedy wszystko wróciło.

Ryba zadrżała i zalała się łzami.

Margaret nie potrzebowała wyjaśnień. Widziała wszystko w pamięci Ryby.

— Każdy podły występek twojego pana wobec ciebie. Każda obraza każdego Białego. Szczęśliwe życie z twoją mamą, które ci odebrali. Nic dziwnego, że chciałaś kogoś zabić. — Margaret podeszła bliżej. — A jednak nie zabiłaś. Cały ten ogień wybuchł w tobie, a ty uciekłaś tylko do ogrodu, żeby się schować.