— Kiedy ona się dowie, że nie skończyłam pracy, zbije mnie — powiedziała Ryba. — Zbije mnie mocno, ale tym razem nie wiem, czy potrafię to znieść. Ona nie taka silna. Wyrwę jej kij z ręki i też ją zbiję. Ty myślisz, że jej się spodoba?
— Nie będziesz się po tym dobrze czuła, Njia-njiwa. Dziewczyna drgnęła na dźwięk swego imienia i znów zapłakała.
— Och, mamo, mamo, mamo…
— Biedactwo — szepnęła Margaret.
— Ty nie lituj się nade mną, biała kobieto! Sprzątam brud po tobie tak samo jak po wszystkich!
— Dobrzy ludzie sprzątają po tych, których kochają — odparła Margaret. — Nie o sprzątanie ci chodzi, ale o to, że jesteś zmuszana robić to dla ludzi, których nie kochasz.
— Ludzi, których nienawidzę!
— Rybo, czy wolisz, żebym raczej zwracała się do ciebie tym imieniem?
— Nie próbuj więcej wymawiać mojego prawdziwego imienia!
— Dobrze więc. Może zrobimy tak: powiem, że mi dzisiaj pomagałaś, i zapłacę twojej pani niewielką rekompensatę za to, że oderwałam cię od obowiązków.
Ryba spojrzała podejrzliwie, ale trochę spokojniej.
— Dlaczego chce pani to zrobić?
— Ponieważ naprawdę potrzebuję twojej pomocy.
— Za to nie musi pani płacić. Jestem niewolnicą, nie słyszała pani?
— Nie chcę twojej pracy. Potrzebna mi twoja pomoc.
— Nie mam zamiaru pomagać Białym. Wszystko, co mogę, to nie zabić pani od razu.
— Wiem — przyznała Margaret. — Ale jesteś silna. Opanujesz to. Dobrze, że odzyskałaś imię. To tak jakbyś do tej chwili nie żyła, a teraz znów żyjesz.
— To nie życie. Teraz nie mam już nadziei.
— Teraz właśnie zaczyna się nadzieja. To, co zrobiliście ty i inni niewolnicy, to, że oddaliście wasze imiona, wasz gniew… Tak jest dla was bezpieczniej, owszem, jest łatwiej. Ale wiesz, komu to jeszcze pomaga? Im. Białym ludziom, którzy są waszymi właścicielami. Teraz, kiedy znów czujesz swój gniew, spójrz na innych niewolników. Popatrz, jak wyglądają w oczach właściciela.
— Wiem, jak wyglądają — rzekła Ryba. — Oni wyglądają jak głupi.
— Zgadza się. Głupi i zadowoleni.
— Ja nie będę już więcej wyglądać na głupią. Ona zobaczy to w moich oczach, jak bardzo jej nienawidzę. Ona będzie mnie teraz biła cały czas.
— W tej chwili nic na to nie mogę poradzić. Kupiłabym cię od niej, gdybym mogła, ale nie mam dość pieniędzy. Mogę cię wypożyczać, żebyś nie musiała spędzać czasu ze swoją panią, dopóki nie zapanujesz nad tymi uczuciami.
— Nigdy nie zapanuję! Nienawiść będzie tylko rosła i rosła, aż kogoś zabiję!
— Tak ci się teraz wydaje — uspokajała ją Margaret. — Ale możesz mi wierzyć, niewolnicy w innych miastach, w innych miejscach uczą się w końcu panować nad sobą, choć nikt nie odbiera im dumy. Obserwują. Czekają.
— Czekają na nadzieję. Nie mają nadziei, ale mają nadzieję na nadzieję, na powód do nadziei. A tymczasem jest wielu białych mężczyzn i kobiet, takich jak ja, którzy nienawidzą niewolnictwa. Robimy co w naszej mocy, żeby was uwolnić.
— To jest nic niewarte!
Margaret musiała uznać prawdę zawartą w tych słowach.
— Obawiam się, Rybo, że masz rację. Starałam się dokonać tego tylko słowami, przekonać ich, ale boję się, że nigdy się nie zmienią, jeśli nie zostaną zmuszeni do zmiany. I boję się, że wymaga to wojny, krwawej i strasznej wojny między Stanami Zjednoczonymi a koloniami Korony.
Ryba spojrzała na nią zdziwiona.
— Pani mówi, że są na Północy Biali, co zechcą walczyć i ginąć, żeby uwolnić Czarnych?
— Niektórzy — potwierdziła Margaret. — I o wiele więcej takich, co zechcą walczyć i ginąć, żeby przetrącić kark królowi Arthurowi, i jeszcze inni, którzy staną do walki, by pokazać, że Stany Zjednoczone nikomu nie dadzą sobą pomiatać, i… Dlaczego masz się przejmować, o co walczą? Jeśli wybuchnie wojna i Północ zwycięży, będzie to koniec niewolnictwa.
— Więc niech nadejdzie ta wojna.
— Chcesz tego? — spytała zaciekawiona Margaret. — Ilu Białych musi zginąć, żebyś ty była wolna?
— Wszyscy! — zawołała Ryba z nienawiścią. Potem złagodniała nieco. — Tylu, ilu trzeba. — A potem znów zaszlochała. — O Boże, kim ja jestem? Moja dusza taka grzeszna! Idę do piekła!
Margaret uklękła obok niej i wreszcie ośmieliła się położyć dłoń na ramieniu dziewczyny. Ryba nie cofnęła się, jak by to zrobiła wcześniej.
— Nie pójdziesz do piekła — obiecała Margaret. — Bóg widzi twoje serce.
— Moje serce będzie teraz chcieć mordować przez cały czas!
— A mimo to twoja ręka wciąż pozostaje ręką pokoju. Bóg kocha cię za to, że tak wybrałaś, Rybo. Bóg kocha cię za to, że jesteś godna swego prawdziwego imienia.
Poruszenie było niewielkie, ale wyczuwalne: Ryba pochyliła się nieco bliżej Margaret, wreszcie zapłakała na ramieniu białej kobiety.
— Proszę, niech pani pozwoli mi zostać ze sobą — szepnęła.
— Chodźmy więc do mojego pokoju — rzekła Margaret. — Mam nadzieję, że zgodzisz się, byśmy wspólnie trochę kłamały.
Ryba zachichotała, choć pod koniec było to raczej łkanie niż śmiech.
— Tutaj, proszę pani, kiedy ludzie otwierają usta, jeśli nie jedzą, to kłamią.
DOBRZY LUDZIE
Więc do tego wszystko się sprowadziło, po tylu latach w sądzie jako adwokat i jako sędzia: John Adams miał wydać wyrok w procesie o czary. Co za hańba! Przez jakiś czas był kimś w rodzaju filozofa; wywołał incydent międzynarodowy w związku ze swym zaangażowaniem w rewolucję w Appalachee. Agitował za unią Nowej Anglii i Stanów Zjednoczonych, wyzywając lorda protektora, by aresztował go za zdradę. Nawoływał do zakazu handlu z koloniami Korony, dopóki nie skończą handlować niewolnikami, gdy w tym samym czasie jego rodacy w Nowej Anglii głośno żądali nawiązania stosunków gospodarczych. Od 1760 nie było w Nowej Anglii żadnej sprawy większej wagi, w którą nie byłby zaangażowany. Założył nawet dynastię, a przynajmniej tak można było to nazwać, kiedy jego syn, John Quincy, został gubernatorem Massachusetts i przewodniczącym Rady Nowej Anglii. Od piętnastu lat John Adams cieszył się sławą wybitnego jurysty; zyskał w końcu miłość innych Jankesów, kiedy zrezygnował z nominacji do sądu najwyższego lorda protektora w Anglii, woląc pozostać „wśród wolnych ludzi Ameryki”.
A teraz musiał poprowadzić proces o czary. Ten ropuchowaty łowca czarownic, Quill, spotkał się z nim, gdy tylko John przyjechał wczoraj wieczorem do Cambridge. Przypomniał mu, że jego obowiązkiem jest przestrzeganie prawa — jak gdyby potrzebował takiego przypomnienia od ludzi podobnych Quillowi.
— Nie przekroczyłem prawa w żadnym względzie — zaznaczył łowca czarownic. — Przekona się pan o tym nawet z zeznań czarowników, jeśli nie skłamią.
— Niech Bóg ma nas w swojej opiece, gdyby się okazało, że czarownik może kłamać — mruknął John.
Quill w ogóle nie zrozumiał ironii i uznał tę odpowiedź za potwierdzenie. Bardzo dobrze. Johnowi nie przeszkadzało, że łowca czarownic wyszedł zadowolony; najważniejsze, że wyszedł.
John powinien umrzeć już w zeszłym roku, kiedy zachorował na grypę. Wiedział z najlepszych źródeł, że bostońskie gazety zarezerwowały po dwie strony na jego nekrologi. Dokładnie tyle samo miejsca poświęcono na panegiryki z okazji opuszczenia doczesnej powłoki przez ostatniego lorda protektora. Miło wiedzieć, że uważają człowieka za równego władcom i potentatom, nawet jeśli nie do końca udało się przyłączyć Nową Anglię do Stanów Zjednoczonych, co uniemożliwiło mu odegranie znaczącej roli w tym niezwykłym eksperymencie. Zamiast tego został tu, wśród dobrych ludzi z Nowej Anglii, których szczerze kochał jak braci i siostry… Choć czasami tęsknił, by zobaczyć jakąś twarz, która nie wygląda jak wszystkie inne twarze.