— To nie było pochlebstwo, sir.
— Wiem. To był honor. Niech Bóg mi wybaczy, ale nigdy nie potrafiłem oczyścić swego serca z pożądania takich zaszczytów.
— Nie ma w tym grzechu, John. Honory od uczciwych ludzi można zyskać tylko dobrocią. W ten sposób dzieci boże się rozpoznają. To uczta miłości.
— Może Bóg naprawdę mnie tu sprowadził. W odpowiedzi na moje modlitwy.
— Może tak właśnie działa Bóg — zgodził się Hezekiah. — Modlimy się o bożego posłańca, ale kto wie, czy ów posłaniec także się nie modlił o miejsce, gdzie mógłby przekazać wieść?
— Czym mnie to czyni? Aniołem?
— Zmagaj się z Jakubem. Pozostaw go kulawym.
— Kiedyś wszystkie twoje aluzje odwoływały się do Homera i greckich tragików.
— Teraz mam Biblię. Bardziej od ciebie muszę obawiać się śmierci.
— Ale i dłużej musisz na nią czekać — stwierdził z żalem John.
Hezekiah zaśmiał się, uścisnął przyjacielowi dłoń i wyszedł. John poprawił serwetkę i skończył jeść śniadanie. Spotkanie wzbudziło więcej emocji, niż się spodziewał, a prawdę mówiąc — więcej, niżby sobie życzył. Emocje czasami wybuchały i co właściwie miał z nimi robić? Człowiek musiał przecież jakoś żyć dalej.
Każdy człowiek z wyjątkiem Hezekiaha Study. On nie dbał o swoje życie. Zakończyło się ono wiele lat temu, w Netticut, na końcach dwóch stryczków.
A moje życie? Kiedy się skończyło? Bo że się skończyło, widzę teraz wyraźnie. Jestem jak Hezekiah. Skręciłem gdzieś albo nie skręciłem; zatrzymałem się albo nie chciałem się zatrzymać. Powinienem być kimś innym. Powinienem być prezydentem tego młodego narodu wolnych ludzi. Nie sędzią w procesie o czary. Nie korpulentnym staruszkiem, który dojada śniadanie, samotny przy stole w gospodzie w Cambridge, czekając, aż Tom Jefferson — niech będzie przeklęty! — umrze, bym mógł zyskać nędzną satysfakcję, że przeżyłem tego bękarta Wolności.
Och, Tom, gdybyśmy tylko zostali kiedyś przyjaciółmi. Ja mógłbym odmienić ciebie, ty odmienić mnie; obaj stalibyśmy się w rzeczywistości takimi mężami stanu, jakiego ty udawałeś, a ja chciałbym być.
Przez całą noc Purity nie mogła zasnąć. Wszystko, co działo się wczoraj, było nie do zniesienia — ten bieg i bieg, i bieg. A jednak potrafiła go znieść. To ją zdumiało. Pociła się i dyszała, ale biegła, wciąż biegła, a przez cały czas gdzieś w głębi umysłu rozbrzmiewała jej jakaś muzyka. Gdy tylko próbowała jej słuchać, odnaleźć melodię, dźwięk zanikał i słyszała tylko dudnienie pulsu w skroniach, własny oddech, uderzenia stóp o ziemię. Zataczała się wtedy przez kilka kroków, a rytm i melodia wracały, podtrzymywały ją i…
Wiedziała, co to takiego. Czy Arthur Stuart nie opowiadał, jak to Alvin mógł biec i biec z zieloną pieśnią, której nauczył się od Czerwonego Proroka, czy też od samego Ta-Kumsawa? To nieważne. Alvin używał swoich czarów, żeby dodać jej sił. Purity miała ochotę krzyknąć, żeby przestał.
Od poprzedniego dnia czegoś się jednak nauczyła. Quill ją nauczył. Wszystko, co mówiła, było przekręcane. Nie wspomniała przecież o szatanie, nie pomyślała nawet o nim, a jednak spotkanie z Alvinem i jego przyjaciółmi nad rzeką zmieniło się w sabat czarowników, pływanie Alvina z Arthurem w kazirodztwo. Wreszcie uświadomiła sobie coś, co powinno być oczywiste od samego początku, przed czym usiłował ją ostrzec wielebny Study. Jakiekolwiek wady ma Alvin Smith, są niczym w porównaniu ze straszliwym złem, jakie wyniknie z oskarżenia go o czary. Co by się stało, gdyby teraz wykrzyczała to, co miała w sercu: „Przestań! Przestań czarować, żeby podtrzymać mnie w biegu!”. To by tylko pogorszyło sytuację.
Czy coś takiego spotkało moich rodziców? — pomyślała.
Stopniowo, w miarę upływu czasu, zaczęła dostrzegać coś jeszcze. Quill był pełen lęku i wściekłości; umysł miał czujny, by nie przeoczyć niczego i wszystko zmienić w dowód zła, którego szukał. Patrzył na Purity z fascynacją i odrazą, co uznała za groźne i niepokojące. Za to Alvin Smith był do niej nastawiony równie przyjaźnie jak wtedy na brzegu. Nie miał żalu, że przez nią trafił do celi. Owszem, używał swoich czarów — przynajmniej tak się jej wydawało — ale powodowany szczerym współczuciem. Taka była prawda, wiedziała o tym dzięki własnemu talentowi. Był trochę zniecierpliwiony, ale nie miał do niej żalu.
Teraz, kiedy zbliżał się dzień składania zeznań, nie wiedziała, co powinna zrobić. Jeśli zaświadczy przeciwko Alvinowi, mówiąc wyłącznie prawdę, Quill wytłumaczy wszystko tak, by wydawało się, że coś ukrywa. Wyobrażała sobie te pytania. Dlaczego nie chcesz wspomnieć o sabacie czarowników? Nie było żadnego sabatu czarowników. A co z rozpustą, nago, między tym mężczyzną i chłopcem, pół-Czarnym, który, jak stwierdziłaś, jest jego synem? Bawili się w wodzie, to wszystko. Ach tak? Bawili się w wodzie? Nagi mężczyzna i nagi chłopiec pluskali się tylko? Czy takie jest twoje zeznanie?
Nie, to będzie okropne. Quill przekręci każde słowo.
O wiele łatwiej byłoby przyznać się do lżejszego przestępstwa. Wymyśliłam wszystko, Wysoki Sądzie, ponieważ wystraszyli mnie nad rzeką i chciałam, żeby sami poznali, jakie to uczucie. Wymyśliłam to, bo właśnie odkryłam, że moich rodziców powieszono za czary, i chciałam pokazać, jak łatwo się wierzy w fałszywe oskarżenia.
Niemal już zdecydowała się na takie rozwiązanie, gdy nagle ktoś przekręcił klucz w zamku, drzwi się otworzyły i stanął w nich Quill, uśmiechnięty, współczujący. Dla niej wyglądało to raczej na nienawiść; teraz zobaczyła to, co jej przedtem umknęło. Quill pragnął jej śmierci.
Jak mogła przeoczyć coś takiego? Przecież to był jej talent: wiedzieć, co ludzie zamierzają, co zrobią. A jednak przy ich pierwszym spotkaniu nie zdołała spojrzeć poza ten uśmiech, dostrzegła tylko szczerą miłość i troskę. Czy talent mógł ją tak zawieść?
Co takiego Quill jej powiedział w jednym ze swych wielu chaotycznych wykładów o szatanie? Że szatan nie jest lojalny i nie wspiera swych wyznawców.
Dlaczego więc teraz zobaczyła prawdę?
A może to wcale nie jest prawda? Czy szatan oszukał ją, pokazał nienawiść tam, gdzie istniała tylko miłość?
Nie było sposobu, by przerwać ten krąg wątpliwości. Wciąż stąpała po śliskim gruncie. Alvin Smith, który przyznał się przecież do czarów, był dla niej życzliwy i wyrozumiały, choć bardzo go skrzywdziła. Quill, który był sługą bożym w walce z czarami, przekręcał każde słowo, które wypowiadała, i zmieniał je w fałszywe świadectwo przeciwko Smithowi i jego przyjaciołom. A teraz, jak się zdawało, chciał, żeby Purity zawisła na szubienicy. Zdawało się… Czy prawda może być tak prosta? Czy to możliwe, że wszystko jest takie, jak się wydaje?
— Wiem, o czym myślisz — rzekł Quill cicho.
— Naprawdę?
— Myślisz, że odwołasz swoje oskarżenia wobec Alvina Smitha i wtedy proces się nie odbędzie. Wiem, co myślisz, bo wszyscy o tym myślą tuż przed rozprawą.
Nie odpowiedziała. Wyczuwała złośliwość płynącą od niego niczym smród od nieprzewiniętego dziecka.
— Procesu nie odwołają — mówił Quill. — Mam już twoje zeznanie złożone pod przysięgą. Osiągniesz tyle, że do twoich zbrodni dojdzie jeszcze krzywoprzysięstwo. Co gorsza, wszyscy uznają, że powróciłaś do szatana i próbujesz ukrywać jego działania. I tak już teraz wydaje się, że ukrywasz innych czarowników z Cambridge. Nie mogłaś chyba się spodziewać, że będziesz chronić przyjaciół, a obciążać jedynie obcych. Czyżbyś była aż tak naiwna? Tak mocno zaplątana w sidła i sieci szatańskie, że uwierzyłaś, iż ukryjesz cokolwiek przed Bogiem?