— Niczego nie ukrywam.
Ale już mówiąc te słowa, wiedziała, że na próżno zaprzecza.
— Mam tutaj listę profesorów i wykładowców z Cambridge, o których wiadomo, że stwarzają na zajęciach atmosferę niechęci wobec wiary w Boga. Nie ty jedna ich oskarżasz; moi koledzy i ja tworzyliśmy tę listę przez wiele lat. Na przykład Emerson wykpiwa samą możliwość istnienia czarów i czarowników. Lubisz Emersona, prawda? Słyszałem, że z wyjątkową uwagą szpiegowałaś przed salami, gdzie prowadził wykłady.
— Nie szpiegowałam. Przyznano mi prawo do słuchania.
— Słyszałaś go — stwierdził krótko Quill. — Ale moje pytanie brzmi: czy jego również widziałaś na sabacie czarowników?
— Nigdy nie widziałam sabatu czarowników, więc jak mogłam zobaczyć na nim profesora Emersona?
— Nie baw się ze mną logiką — szepnął Quill. — Ten sylogizm jest fałszywy, ponieważ całe twoje zeznanie było fałszywe. Sama opowiedziałaś mi o sabacie czarowników.
Nic takiego nie mówiłam.
— Rozpusta — szeptał dalej. — Zbrodnie przeciwko naturze.
Spojrzała na niego śmiało; żądzę swej krwi zobaczyła tak jasno wypisaną w emocjach na twarzy łowcy czarownic, w napięciu mięśni, że nie potrzebowała swego talentu, by ją wykryć.
— Pan jest tym, który nienawidzi natury — powiedziała. — Jest pan nieprzyjacielem Boga.
— Kiepskie. Odradzam korzystanie z tego argumentu w sądzie. Spowoduje tylko, że uznają cię za głupią, a ja zbiję go z łatwością.
— Jest pan wrogiem dobra i przyzwoitości — rzekła już śmielej. — I o ile Bóg jest dobry, nienawidzi pan Boga.
— O ile? Profesorowie dobrze cię wyuczyli. Myślę, że twoja odpowiedź, mimo prób zafałszowania, brzmi „tak” na pytanie, czy widziałaś Emersona na sabacie czarowników.
— Nic takiego nie powiedziałam.
— Twierdzę, że przez użycie naukowego języka w trakcie szatańskiego potępienia mojej roli w służbie bożej, twój prawdziwy duch, trzymany w pętach przez szatana, próbował przesłać mi zaszyfrowaną wiadomość, oskarżając Emersona.
— Kto uwierzy w takie bzdury?
— Powiem to tak, że przysięgli zrozumieją i uwierzą — zapewnił Quill. Postawił znaczek przy nazwisku Emersona. — Emerson, dobrze. Jeden ze szpiegów szatana schwytany. Spójrzmy teraz na pozostałe nazwiska.
— Zaszyfrowana wiadomość — rzuciła z pogardą.
— Nie chcesz zrozumieć, że sam twój szyderczy uśmiech dowodzi wzgardy dla świętości. Nienawidzisz wszystkiego, co dobre i piękne, a twój pogardliwy ton najlepiej o tym świadczy.
— Proszę odejść.
— Na razie odejdę. Wstępne przesłuchanie wyznaczono na dzisiaj rano. Sędzia chce cię wysłuchać, kiedy przedstawi oskarżenie Alvinowi Smithowi.
Nie dała się oszukać. Jej talent był niezawodny; nie wątpiła w to, co teraz zauważyła.
— Marny z pana kłamca, Quill — rzekła. — Sędzia nie powołuje świadków na wstępnym przesłuchaniu. Będę tam, ponieważ też jestem oskarżona.
Quill stanął z nią twarzą w twarz.
— Szatan wyszeptał ci to kłamstwo, prawda?
— Skąd taki pomysł?
— Widziałem — oświadczył. — Widziałem, jak szepcze ci do ucha.
— Jest pan obłąkany.
— Widziałem, jak patrzysz na mnie, i nagle zobaczyłem, że dowiedziałaś się czegoś, o czym wcześniej nie miałaś pojęcia. Szatan ci to podszepnął.
Czyżby coś zauważył? Czy jego talent na tym polegał, że widział działanie innych talentów?
Nie. Jego talent pozwalał mu znaleźć użyteczne kłamstwo ukryte w każdej bezużytecznej prawdzie. Po prostu dostrzegł zmianę wyrazu twarzy, kiedy zrozumiała nagle, jakie są jego intencje.
— Szatan nigdy mi niczego nie mówił.
— Ale powiedziałaś mi już o swoim talencie — odparł z uśmiechem. — Nie wypieraj się. To tylko pogorszy sytuację.
— Może i mam talent dostrzegania intencji innych — oświadczyła wyzywająco. — To nie znaczy, że pochodzi on od szatana.
— Owszem — pochwalił. — Korzystaj z tej obrony przed sądem. Wyznaj swój grzech, a potem zaprzeczaj, że to grzech. Przekonasz się, co cię spotka z wyroku prawa. — Pogładził ją po ręce delikatnie, pieszczotliwie. — Bóg cię kocha, dziecko. Nie odpychaj Go. Odwróć się od szatana. Wyznaj zło, które czyniłaś, dowodząc tym, że pozostawiłaś je za sobą. Niech twoje łono wyda na świat dzieci, jak Bóg zamierzył. To szatan, nie Bóg, chce cię zobaczyć na stryczku.
— Tak — zgodziła się. — To akurat jest prawdą. Szatan, pański władca, chce mojej śmierci.
Mrugnął do niej, wstał i podszedł do drzwi.
— Niezłe. Trzymaj się tego. Doprowadzi cię na szubienicę.
I wyszedł.
Wstrząsnęły nią dreszcze, jakby to nie było lato i upał nie narastał już przed świtem. Nagle wszystko stało się jasne. Quill przybył tu gotów zrobić właśnie to, co zrobił — wziąć drobne oskarżenie o korzystanie z talentu i zmienić je w historię o szatanie i straszliwych perwersjach. Wiedział, że nie ma innego wyjścia, gdyż dobrzy ludzie nigdy nie opowiadają o szatanie. Wiedział, że Purity nie wskaże innych, których widziała na sabatach czarowników, ponieważ nigdy nie bywała na takich zgromadzeniach, więc donosy trzeba wymusić takimi torturami, na jakie zezwala prawo. Łowcy czarownic zawsze robili to samo, co Quill w Cambridge, bo gdyby zrezygnowali, nikt nigdy nie zostałby skazany za kontakty z szatanem.
W ten sposób zginęli jej rodzice. Nie posiadali talentów pochodzących od szatana, ale nie chcieli pomagać łowcom czarownic w prześladowaniu innych. Nie chcieli składać fałszywych zeznań. Zginęli, gdyż kraina Boga tak bardzo starała się zachować czystość, że stworzyła własne nieczystości. Zło czynione przez łowców czarownic było gorsze od wszelkiego zła, któremu mogliby zapobiec. A jednak mieszkańcy Nowej Anglii się obawiali, że nie dorosną do ideałów purytanizmu, więc nie śmieli protestować przeciwko prawom, które jakoby miały ich chronić przed szatanem.
Wierzyłam im, myślała Purity. Zabili moich rodziców, wychowali mnie jako sierotę, skalali plotką o czarach, a zamiast potępić ich za to, co zrobili, ja wierzyłam. I próbowałam zrobić to samo komuś innemu. Alvinowi Smithowi, który nie wyrządził mi żadnej krzywdy.
Padła na kolana i zaczęła się modlić. Ojcze w niebiosach, co ja uczyniłam, co uczyniłam. …
Alvin zjadł nędzne śniadanie, jakie podawali tu więźniom, po czym wyciągnął się na pryczy i sprawdził, co się dzieje z ludźmi, o których się troszczył. Daleko w Camelocie jego żona i nienarodzona córka były zdrowe i spokojne. W Vigor Kościele matka i ojciec, bracia i siostry, wszyscy mieli się dobrze; nikt nie chorował, nikt się nie zranił. W pobliżu właśnie wyprowadzali z celi Verily'ego. Alvin śledził go przez chwilę, by się upewnić, że naprawdę go zwalniają. Rzeczywiście, przed wejściem do sądu puścili go, żeby sam szukał sobie śniadania.
Nad rzeką Arthur Stuart i Mike Fink łowili ryby, Audubon malował zimorodka w świetle poranka. Wszystko układało się jak najlepiej.
Jedynie przypadkiem zauważył inne płomienie serc, zbierające się nad rzeką. I mógłby ich nie dostrzec, pochłonięty wyobrażaniem sobie ryby świeżo wyciągniętej z rzeki, przypieczonej nad dymem ogniska… Tyle że coś było nie tak, jak należy. Nastąpiła nieokreślona zmiana w świecie, przez który sunął przenikacz. Jak gdyby migotanie w powietrzu, wrażenie, że coś wyrasta groźnie gdzieś z boku, drży na granicy pola widzenia.