— Madame, otrzymałem od pani bezcenny dar, jaki nie dostał się żadnemu z pisarzy: powiedziała mi pani, że moje historie nie są błahe, że czynią życie lepszym także w rzeczywistości.
— Proszę wracać do domu, monsieur de Balzac. Ameryka jest lepszym miejscem, gdyż pan tu przybył, Francja stanie się lepsza, ponieważ pan wróci.
— To straszne, że jest pani tak całkowicie zamężna. Nigdy jeszcze nie kochałem kobiety tak, jak kocham panią w tej chwili.
— Nonsens — roześmiała się Margaret. — To siebie pan kocha. Ja tylko przekazałam dobre wieści o przedmiocie pańskich uczuć. — Uśmiechnęła się znowu. — Niech pana Bóg błogosławi.
Balzac ujął dłoń Calvina.
— Nie warto nawet do niego mówić. Niech mu pani przekaże, że się starałem, ale muszę już wracać.
— Powiem, że pozostał pan jego szczerym przyjacielem.
— Tylko proszę nie posuwać się za daleko! — zawołał Balzac z udaną zgrozą. — Wolałbym, żeby nie przyjeżdżał w odwiedziny.
Margaret wzruszyła ramionami.
— Gdyby nawet, poradzi pan sobie.
Balzac ucałował jej dłoń, po czym oddalił się raźnym krokiem. Margaret przyjrzała się Calvinowi. Był blady, skórę miał białą i pokrytą liszajami. Śmierdział.
— Tak być nie może — uznała. — Pora się przekonać, gdzie cię trzymają.
Poprowadziła tę posłuszną skorupę człowieka do pensjonatu. Przez chwilę rozważała, czy nie zostawić go w głównej sali, ale wyobraziła sobie, co by się działo, gdyby zaczął puszczać wiatry albo i gorzej. Dlatego weszła z nim na schody. Wspinał się bez oporu, ale po każdym stopniu musiała go pociągnąć na następny; inaczej po prostu stawał nieruchomo. Myśl, by wszystkie je pokonać bez zatrzymywania, okazała się za trudna dla jego rozproszonego umysłu.
Ryba stała na korytarzu, gdy Margaret dotarła na piętro. Z satysfakcją przekonała się, że gdy tylko Ryba ją rozpoznała, przestała pokornie schylać głowę, jak niewolnicy, ale spojrzała jej prosto w oczy.
— Nie można wprowadzać na piętro żadnych dżentelmenów, psze pani. Margaret spokojnie otworzyła drzwi i wepchnęła Calvina do swojego pokoju.
— Mogę cię zapewnić, że on nie jest dżentelmenem. Po chwili Ryba wśliznęła się za nią i zamknęła drzwi.
— Będzie skandal, psze pani. Ona panią wyrzuci. — Dopiero wtedy przyjrzała się Calvinowi. — Co mu się stało?
— Rybo, potrzebna mi twoja pomoc. Żeby sprowadzić tego człowieka z powrotem do jego ciała.
W największym skrócie opowiedziała Rybie, co się przydarzyło Calvinowi.
— To on przysłał mi z powrotem moje imię?
— Jestem pewna, że nie zdawał sobie z tego sprawy. Jest przerażony i zdesperowany.
— Nie wiem, czy mam go nienawidzić. Cierpię teraz przez cały czas. Ale wiem, że cierpię.
— Teraz jesteś pełną kobietą — zgodziła się Margaret. — To czyni cię wolną, nawet jako niewolnicę.
— Czy on ma moc oddania wszystkich imion?
— Nie wiem.
— Aha, więc pewnie ten Czarny, co zbiera imiona. Może poznam jego twarz, jak go zobaczę.
— I nie domyślasz się, gdzie te imiona chowa?
— Nikt nie wie. Nikt nie chce wiedzieć. Nie można zdradzić, czego się nie wie.
— Pomożesz mi go znaleźć”? Z tego, co mówił Balzac, zwykle kręci się po porcie.
— Och, łatwo jest go znaleźć. Ale jak pani go zatrzyma, żeby nie zabił pani, mnie i tego Białego naraz?
— Myślisz, że by to zrobił?
— Biała kobieta i biały mężczyzna, którzy wiedzą, że zbiera imiona? Pomyśli, że ja jestem tą, która zdradziła. — Przeciągnęła palcem po gardle. — Moja szyja, on ją przetnie. Dźgnie panią w serce. Jemu rozpruje brzuch. To spotyka tych, którzy mówią.
— Rybo, nie potrafię tego wytłumaczyć, ale zapewniam, że nie zdoła nas zaskoczyć.
— Wolę, coby raczej to wyszło niespodziewanie, kiedy on nas zabije. — Znowu przeciągnęła po szyi. — Niech on się zakradnie od tyłu.
— Wcale nas nie zabije. Staniemy w pewnej odległości.
— Co nam to pomoże?
— Wiele potrafię się z daleka dowiedzieć o człowieku, kiedy już wiem, kim jest.
— Mam jeszcze pokoje do sprzątania.
— Pomogę ci — zaproponowała Margaret. Ryba roześmiała się niemal w głos.
— Jest pani najdziwniejszą białą damą na świecie.
— No tak… Przypuszczam, że to wzbudziłoby komentarze.
— Niech pani tu czeka — poleciła Ryba. — Wrócę niedługo. Wtedy będę już na pani półdniówce. Muszą mi pozwolić wyjść z panią.
Duńczyk przez cały ranek bezowocnie rozpytywał o Białego, który nagle zrobił się pusty. Pukał do drzwi, udając, że szuka pracy dla nieistniejącego białego pana — tylko po to, by niewolnik, który z nim rozmawiał, miał co odpowiedzieć, gdyby go pytano, kto przyszedł. Wszyscy niewolnicy wiedzieli, oczywiście, kim jest Duńczyk — wśród Czarnych z Camelotu nikt nie był bardziej znany niż zbieracz imion. No, chyba że Gullah Joe, człowiek-ptak, który przylatywał na statki niewolnicze. Nie było więc takiego, który nie starałby się pomóc. Kłopot polegał na tym, że wszyscy ci ludzie bez imion utracili wszelką bystrość. Mgliście sobie przypominali, że słyszeli to czy tamto o Białym, który zachorował, albo Białym, który nie miał władzy w nogach, ale w każdym przypadku okazywało się, że chodziło o jakiegoś starego kalekę albo człowieka, który dawno już umarł na jakąś chorobę. Dopiero popołudniem usłyszał historię, która brzmiała jak to, czego potrzebował.
Według wskazówek poszedł do taniego pensjonatu, gdzie rzeczywiście, dwaj biali mężczyźni dzielili ze sobą pokój, a jeden z nich, z Północy, zapadł na niezwykłą chorobę.
— On je, on pije, on sika, wszystko robi — powiedział lokaj, który sprzątał w ich pokoju. — Zmieniani mu spodnie trzy razy na dzień, a myję wszystko dwa razy na dzień.
Ale obaj wyszli rankiem.
— Ten Francuz, on dostał list, zapakował wszystko, zabrał pustego człowieka i teraz obu nie ma.
— Czy mówił, gdzie zabiera tego chorego? — zapytał Duńczyk.
— On nic do mnie nie mówi.
— Czy ktoś może wiedzieć?
— Chcesz, żebym miał kłopoty, jak zacznę pytać białego bossa? Duńczyk westchnął.
— Ty mu powiesz, że Francuz i ten drugi winni są mojemu panu pieniądze. Lokaj zdziwił się wyraźnie.
— Twój pan taki głupi, żeby pożyczać im pieniądze? Duńczyk nachylił się bliżej.
— To kłamstwo — powiedział. — Ty mówisz, że oni są mojemu panu winni pieniądze, wtedy biały boss mówi ci, dokąd poszli.
Zajęło to chwilę, ale w końcu lokaj zrozumiał i wycofał się w głąb domu. Kiedy wrócił, miał już pewne informacje.
— Calvin, ten chory, ma tu żonę brata. W pensjonacie.
— Jaki adres?
— Biały boss nie wie.
— Biały boss liczy na łapówkę — uznał Duńczyk.
— Nie, on nie wie. — Lokaj pokręcił głową. — To prawda.
— Jak ja mam ją znaleźć, kiedy nie znam adresu? Lokaj wzruszył ramionami.
— Może najlepiej ty o nią popytaj.
— O co mam pytać? Jest tu podobno taka kobieta z chorym szwagrem o imieniu Calvin, a mieszka gdzieś w pensjonacie. Dużo mi z tego przyjdzie.
Lokaj patrzył na niego jak na szaleńca.
— Ja nie myślę, że ty dużo się w ten sposób dowiesz. Pewnie szłoby ci lepiej, gdybyś podawał jej imię.
— Nie znam jej imienia.
— Nie? Ja znam.
Duńczyk na moment zamknął oczy.
— To dobrze. A może byś mi powiedział, jak ona ma na imię?