Выбрать главу

— Margaret.

— A ma też jakieś nazwisko? Biali zawsze mają nazwiska.

— Smith — odparł lokaj. — Ale nie wygląda na taką silną, żeby pracować w kuźni.

— Widziałeś ją? — zdziwił się Duńczyk.

— Dużo razy.

— Kiedy?

— Nosiłem wiadomości do niej i z powrotem. Duńczyk westchnął, starając się zachować spokój.

— No cóż, przyjacielu, czy nie wynika z tego, że wiesz, gdzie ona mieszka?

— Wiem — potwierdził lokaj.

— Dlaczego mi tego nie powiedziałeś?

— Ty nie pytałeś, gdzie ona mieszka, tylko pytałeś, jaki ona ma adres. Nie znam numerów ani liter.

— Możesz mnie tam zaprowadzić? Lokaj przewrócił oczami.

— Sześć pensów dla białego bossa i on pozwoli ci mnie zabrać. Duńczyk przyjrzał mu się podejrzliwie.

— Na pewno to nie dwa pensy dla białego bossa, a reszta dla ciebie?

Lokaj zrobił urażoną minę.

— Ja jestem chrześcijaninem.

— Tak samo wszyscy Biali — zauważył Duńczyk.

Lokaj, od dawna już pozbawiony gniewu, nie miał szans zrozumienia tej uszczypliwej ironii.

— Oczywiście, że oni są chrześcijanami. Skąd inaczej ja bym się nauczył o Jezusie, jak nie od nich?

Duńczyk wygrzebał z kieszeni sześciopensówkę i wręczył ją lokajowi, który wrócił po chwili, szeroko uśmiechnięty.

— Ja dostałem dziesięć minut.

— To wystarczy?

— Dwie przecznice w bok, jedna dalej.

Kiedy dotarli do drzwi pensjonatu Margaret Smith, lokaj zatrzymał się na progu.

— Odsuń się, żebym mógł zapukać — polecił Duńczyk.

— Mogę, jeśli ty chcesz — odparł lokaj. — Ale nie rozumiem po co.

— Bo jak nie zapukam, to jak mam się dowiedzieć, czy jest w środku?

— Nie jest.

— Skąd możesz wiedzieć?

— Bo stoi, o tam, i patrzy na ciebie.

Duńczyk odwrócił się niby przypadkiem. Po drugiej stronie ulicy zobaczył białą kobietę, białego mężczyznę i czarną służącą. Właśnie odchodzili.

— Kto na mnie patrzy?

— Oni patrzyli — wyjaśnił lokaj. — I ja wiem, że ona może ci opowiedzieć o tym Calvinie.

— Skąd wiesz?

— Bo to jest on.

Duńczyk przyjrzał się znowu. Biały powłóczył nogami jak starzec. Pusty. Duńczyk uśmiechnął się z satysfakcją i dał lokajowi dwa pensy.

— Dobra robota, kiedy już zdecydowałeś się mi powiedzieć. Lokaj wziął monetę, obejrzał ją i oddał z powrotem.

— Nie, biały boss chciał sześć pensów.

— Sześć pensów już zapłaciłem.

Lokaj patrzył na niego, jakby Duńczyk postradał rozum.

— Jak zapłaciłeś, dlaczego dajesz mi więcej? Te dwa pensy i tak zresztą nie wystarczą. — Wzburzony, wcisnął pieniądze Duńczykowi. — Ty wariat — powiedział.

Odszedł.

Duńczyk ruszył ulicą, nie tracąc z oczu całej trójki. Niewolnica oglądała się kilka razy i patrzyła na niego, ale się tym nie przejął. Wiedziała, kim jest. Było niemożliwe, żeby czarna dziewczyna powiedziała białej damie cokolwiek o zbieraczu imion.

* * *

— To on — oświadczyła Ryba. — On zabiera imiona.

Margaret od razu zobaczyła w umyśle Duńczyka, że nawet na chwilę nie można mu zaufać. Szukała go, a on jej szukał. Tylko że on miał przy sobie nóż i zamierzał go użyć. Nie był to dobry sposób, by odzyskać płomień serca Calvina.

— Przejdźmy na baterię. Zawsze jest tam sporo ludzi. Nie ośmieli się w tłumie zranić białego człowieka. Nie chce przecież umrzeć.

— On nie chce z panią rozmawiać — zauważyła Ryba. — Tylko patrzy.

— Porozmawia ze mną — zapewniła Margaret. — Bo pójdziesz go o to poprosić.

— Boję się go, psze pani.

— Ja też — przyznała Margaret. — Ale mogę obiecać, że nie zrobi ci krzywdy. On chce skrzywdzić tylko Calvina.

Ryba raz jeszcze obejrzała Calvina dokładnie.

— Wygląda, jakby ktoś skrzywdził go najbardziej, jak można go skrzywdzić, póki nie umarł. — Nagle zdała sobie sprawę, co powiedziała. — Oj.

— Ten zbieracz imion, Duńczyk Vesey, to bardzo ciekawy człowiek. Wiesz, że nie jest niewolnikiem?

— On wolny? Nie ma wolnych Czarnych w Camelocie.

— Tak, to oficjalna wersja, ale nieprawdziwa. Spotkałam już innych. Kobietę o imieniu Łania. Dano jej wolność, kiedy była już za stara, żeby pracować.

— I wtedy ją wyrzucili! — zawołała gniewnie Ryba.

— Ostrożnie — upomniała ją Margaret. — Nie jesteśmy tu same. Ryba natychmiast zmieniła pozę i spuściła głowę.

— Za dużo już widziałam w życiu tego przeklętego bruku.

— Nie wyrzucili jej — tłumaczyła Margaret. — Choć nie wątpię, że zdarzają się właściciele tak okrutni, by to zrobić. Nie; ma swój mały pokoik i je z pozostałymi. I płacą jej niewielką pensję za bardzo lekkie prace.

— Myślą pewnie, że to wystarczy za całe zabrane jej życie?

— Tak. Myślą, że wystarczy. I Łania też tak myśli. Dla niej wolność oznacza tyle, że nie musi już pracować, najwyżej tyle, by zasłać własne łóżko.

— Dla mnie to nie wystarczy, pani Margaret.

— Nie, Rybo. Jestem całkiem pewna, że nie wystarczy. Nikomu nie powinno wystarczyć. Ale nie miej Łani za złe jej zadowolenia. Zasłużyła na nie.

Ryba obejrzała się i przestraszyła.

— Podchodzi bliżej, psze pani.

— Tylko dlatego że boi się w tłumie stracić nas z oczu. Margaret pokierowała Calvina w stronę muru obronnego.

Niedaleko, na wodzie, widziała obie fortece: Lancelota i Galahada. Takie zabawne nazwy. Rzeczywiście, jak u króla Artura.

— Duńczyk Vesey jest wolny — powiedziała. — Zarabia na życie, prowadząc księgi rachunkowe dla kilku niedużych firm i biur.

— Czarny człowiek zna liczby?

— I litery. Oczywiście udaje, że pracuje dla Białego, który naprawdę prowadzi rachunki. Wątpię jednak, czy któryś z jego klientów daje się oszukać. Utrzymują tę fikcję prawną, żeby nikt nikogo nie musiał posyłać do więzienia. Płacą mu połowę tego, co wziąłby Biały, a on zarabia o wiele więcej, niż potrzebuje, żeby się utrzymać w Miasteczku Czarnych.

— I zabiera imiona.

— Nie. Zanosi je gdzieś i przekazuje komuś innemu.

— Komu? Margaret westchnęła.

— Ktokolwiek to jest, potrafi nie dopuszczać mnie do tej akurat części pamięci Duńczyka. Nigdy jeszcze mi się to nie zdarzyło. A może zwyczajnie nie zauważyłam. Musiałam widzieć płomień serca tego człowieka, kiedy szukałam zbieracza imion, ale ponieważ tylko fragment jego pamięci ukryto, nie zwróciłam na to uwagi.

Zastanowiła się.

— Nie — uznała. — Chyba w ogóle nie zaglądałam w płomień jego serca, ponieważ on ma imię, a więc płomień jest jasny. Pewnie uznałam go za Białego i nie patrzyłam. Ukrywał się całkiem na wierzchu.

— Jest pani czarownik, psze pani?

— Nie w takim sensie, w jakim Biali używają tego słowa. Nie zajmuję się urokami, a heksy, które mam dla ochrony, są dziełem mojego męża. Ja tego nie potrafię. Jestem żagwią. Zaglądam w płomienie ludzkich serc. Znajduję tam ścieżki ich przyszłości.

— Co pani widzi w mojej przyszłości?

— Zbyt wiele ścieżek się przed tobą otwiera. Nie mogę ci powiedzieć, którą wybierzesz, ponieważ ty sama decydujesz.

— Ale ten człowiek mnie nie zabije, prawda? Margaret pokręciła głową.

— Nie widzę w tej chwili ani jednej ścieżki, gdzie coś takiego by się stało. Ale nie przepowiadam przyszłości, Rybo. Ludzie żyją i umierają według własnych wyborów.