— Nawet nie zna pani własnej przyszłości? Pani męża?
Margaret skrzywiła się lekko.
— Naprawdę starałam się skłonić mojego męża, by zmienił swoje życie. Widzisz, na każdej ścieżce, gdzie nie jest zabity wcześniej, ginie z powodu zdrady swego brata.
Ryba natychmiast skojarzyła fakty.
— Ale może pani nie chodzi o tego brata?
— Owszem, właśnie o tego.
— To dlaczego nie pozwoli pani zbieraczowi imion poderżnąć mu gardła?
— Ponieważ mój mąż go kocha.
— Przecież on chce go zabić! Margaret uśmiechnęła się blado.
— Czy to nie najdziwniejsza rzecz? Znajomość przyszłości nie zmienia takiego człowieka jak mój mąż. On robi to, co słuszne, niezależnie od tego, dokąd poprowadzi go droga.
— Zawsze robi to co słuszne?
— O ile to rozumie. Na ogół w ogóle niewiele robi, jak najmniej. Stara się zrozumieć, a potem uczy innych. Nie tak jak Duńczyk Vesey. Duńczyk to człowiek, który działa. — Margaret zadrżała. — Ale nie mądrze. Sprytnie, owszem, ale mądrze nie. Ani łagodnie.
— Przykucnął pod tamtym drzewem, tam.
— Nadszedł czas, Rybo. Idź do niego, powiedz, że chcę z nim porozmawiać.
— Ale pani Margaret, na pewno on nic mi nie zrobi?
— Pomyśli, że jesteś ładna. — Margaret klepnęła niewolnicę po ramieniu. — Pomyśli, że jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widział.
— Pani żartuje teraz.
— Wcale nie. Widzisz, jesteś pierwszą wolną czarną kobietą, jaką spotkał.
— Nie jestem wolna.
— Kiedyś kupił sobie niewolnicę. Miał nadzieję, że będzie jego żoną. Ale wstydziła się być własnością czarnego człowieka. Zaczęła grozić, że na niego doniesie, powie wszystkim, że jest wolny Czarny w Camelocie.
— Co wtedy zrobił?
— A jak myślisz?
— Zabił ją.
— Próbował. W ostatniej chwili zmienił zdanie. Wciąż jest jego niewolnicą, ale została kaleką. Na ciele i umyśle.
— Nie musiała pani opowiadać mi tej historii — oświadczyła Ryba. — Nie pozwolę mu mówić do mnie o miłości. Za bardzo się go boję.
— Pomyślałam tylko, że powinnaś wiedzieć.
— A wie pani co? To wzięło trochę mojego bania, że wiem o nim to wszystko. Margaret zabolało serce, kiedy zobaczyła, jak uśmiechnięta dziewczyna zmienia się nagle. Uśmiech zniknął, powieki opadły nieco; Ryba przygarbiła się, spuściła głowę i dopiero wtedy weszła pomiędzy Białych na baterii. Ruszyła, jakby nie kierowała się wprost do Duńczyka, ale w bok, na ukos. Po chwili zawróciła i podeszła do niego z innej strony. Bardzo dobrze, pomyślała Margaret. Nie wpadłam na to, żeby jej powiedzieć, ale dzięki temu nie będzie tak oczywiste — gdyby ktoś patrzył — że posłałam ją po Duńczyka.
Ryba zręcznie załatwiła sprawę. Moja pani chce z tobą rozmawiać. O czym? Moja pani chce z tobą rozmawiać. Nieważne, co mówił, odpowiadała wciąż tym samym zdaniem, jak papuga. Może i domyślał się, że udaje, może uznał, że jest uparta i głupia, w każdym razie skłoniła go, by wstał i ruszył za nią, znowu okrężną drogą. Szła dwa kroki z przodu. Nie mogli iść obok siebie, gdyż Biali mogliby pomyśleć, że spacerują, co zostałoby uznane za oburzającą drwinę. Teraz było jednak oczywiste, że ona go prowadzi, co znaczyło, że spełniają jakieś polecenie swego pana, i wszystko było w najlepszym porządku na tym świecie.
— O czym chce pani rozmawiać? — zapytał Duńczyk, nie podnosząc głowy. Ale w jego głosie Margaret wyraźnie słyszała wrogość.
— Szukałeś mnie — rzekła.
— Wcale nie.
— A rzeczywiście. Szukałeś Calvina.
— Tak ma na imię?
— Jego imię nie da ci władzy nad nim większej, niż masz już w tej chwili.
— Nad nikim nie mam władzy. Margaret westchnęła.
— W takim razie dlaczego nosisz nóż w kieszeni? To wbrew prawu, Duńczyku Vesey. Masz też inne ukryte możliwości. Jesteś wolnym Czarnym w Camelocie, prowadzisz księgi obrachunkowe dla… popatrzmy… Dunna i Browna, Longera i Forda, składu spożywczego Taggarta…
— Powinienem wiedzieć, że pani mnie szpieguje. W jego głosie zabrzmiał strach, choć starał się to ukryć. — Białe damy nie mają nic lepszego do roboty.
Margaret naciskała dalej.
— Dowiedziałeś się, gdzie mieszkam, bo przyprowadził cię lokaj z dawnego pensjonatu Calvina. Masz w domu kobietę, której imienia nigdy nie wymawiasz. Prawie że utopiłeś ją w worku w rzece. Jesteś człowiekiem mającym sumienie i to sprawia ci wielki ból.
Zatoczył się jak od ciosu.
— Powieszą mnie, Czarnego, co ma niewolnicę.
— Nieźle urządziłeś sobie życie jako człowiek wolny w mieście niewolników. Ale dla twojej żony nie okazało się takie dobre, prawda?
— Czego chcecie ode mnie?
— To nie jest wymuszenie; no, może w najdelikatniejszym sensie. Mówię ci, że wiem, kim jesteś, byś zrozumiał, że masz do czynienia z mocami daleko wykraczającymi poza twój zasięg.
— Podstępy to jeszcze nie moc.
— A co powiesz na moc oznajmienia ci, że masz w sobie zadatki na wielkiego człowieka? Albo wielkiego głupca. Jeśli dokonasz właściwego wyboru.
— Jakiego wyboru?
— Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, powiem ci, na czym polega ten wybór. W tej chwili jeszcze nie masz żadnego. Zaprowadzisz mnie, Calvina i Rybę do miejsca, gdzie trzymasz sznurki imion.
— Czyli ciągle są takie rzeczy, których ty nie wiesz?
— Nie twierdziłam, że wiem wszystko. Ta moc, która ukrywa imiona, ukrywa także przede mną wiedzę o tym, gdzie są.
— To jest prawda, nawet bardziej niż myślisz — przyznał Duńczyk. — Nawet ja sam nie wiem.
Ryba parsknęła wzgardliwie.
— To nie jest zwykła głupia biała kobieta, co z nią ty możesz robić takie sztuczki.
— Nie, Rybo — uspokoiła ją Margaret. — On mówi prawdę. Rzeczywiście nie wie. Zastanawiam się tylko, jak udaje ci się tam trafić.
— Kiedy przychodzi czas, żebym tam szedł, chodzę po okolicy i całkiem szybko tam jestem. Staję w drzwiach i wtedy już wszystko pamiętam.
— Co pamiętasz?
— Skąd mam wiedzieć? Jeszcze nie stoję w tych drzwiach.
— Potężne heksy — uznała Margaret. — Zabierz mnie tam.
— Tego nie mogę — odparł Duńczyk.
— A co ty powiesz, kiedy utnę ci jaja? — zaproponowała uprzejmie Ryba. Duńczyk spojrzał na nią ze zdumieniem. Nie słyszał jeszcze, żeby czarna kobieta tak się wyrażała, publicznie, w obecności Białych.
— Poczekajmy z okaleczeniem, Rybo. Ponownie mam wrażenie, że Duńczyk Vesey mówi prawdę. Nie potrafi znaleźć tego miejsca, chyba że idzie tam samotnie.
Duńczyk pokiwał głową.
Dobrze więc — rzekła Margaret. — Nie mamy już nic do załatwienia. Możesz iść.
— Chcę tego człowieka — oznajmił Duńczyk, patrząc na Calvina.
— Nigdy go nie dostaniesz. Ma większą moc, niż potrafisz sobie wyobrazić.
— Chyba nie ma aż takiej. Popatrz na niego. On jest pusty.
— Owszem, został schwytany z zaskoczenia. Ale nie zatrzymacie go długo.
— Dość długo. Jego ciało zaczyna gnić. On już umiera.
— Zanim skończę liczyć do trzech, masz odejść ode mnie i iść dalej — ostrzegła Margaret.
— Bo co?
— Jeden. Bo zacznę krzyczeć, żebyś mnie nie dotykał swoimi brudnymi łapami. Duńczyk cofnął się natychmiast. Nie istniało oskarżenie, które pewniej zaprowadziłoby go na stryczek, i to bez dalszych dyskusji.