— Dwa — powiedziała Margaret. Duńczyk zniknął.
— Teraz znowu go zgubiłyśmy — zmartwiła się Ryba.
— Nie, droga przyjaciółko, teraz go mamy. Doprowadzi nas prosto tam, gdzie chcemy. Nie może się przede mną ukryć. — Margaret obróciła się wolno dookoła, badając wzrokiem okolicę. — Myślę, że dzisiaj jest dobry dzień, żeby zafundować sobie przejażdżkę bryczką.
Poprowadziła oboje do rzędu czekających dorożek. Musiała sama unieść stopę Calvina, gdy Ryba ciągnęła go z przodu, by obojętne ciało znalazło się wewnątrz. Gdy tylko Calvin zajął miejsce na ławeczce, Ryba chciała wysiąść.
— Zostań tu ze mną, proszę — zaproponowała Margaret.
— Nie mogę zostać.
Jakby chciał włączyć się do rozmowy, biały woźnica uchylił odsuwane okienko między wnętrzem powozu a kozłem.
— Psze pani — zaczął. — Jest pani z Północy, więc nie wie, ale tu u nas nie pozwalamy niewolnikom jeździć powozami. Ona też wie. Musi wysiąść i iść pieszo obok.
— Powiedziała mi o tych przepisach i chętnie się do nich dostosuję. Jednakże ten oto mój szwagier często dostaje mdłości podczas jazdy. Rozumiesz, mam nadzieję, że jeśli zwymiotuje, nie jestem przygotowana, żeby trzymać mu torebkę.
Woźnica rozważał to przez chwilę.
— W takim razie lepiej niech pani zasłoni okno, psze pani — zdecydował. — Nie chcę kłopotów.
Ryba spojrzała na Margaret z niedowierzaniem. Potem schyliła się i zaciągnęła zasłony po jednej stronie powozu, gdy Margaret zrobiła to samo z drugiej. Kiedy nie były już widoczne z zewnątrz, usiadła obok Calvina z uśmiechem małej dziewczynki, która dostała pełną łyżkę melasy. Kilka razy podskoczyła nawet na siedzeniu.
Okienko uchyliło się znowu.
— Dokąd, psze pani? — spytał woźnica.
— Poznam to miejsce, kiedy tam dojedziemy — odparła Margaret. — Ale jestem pewna, że to w Miasteczku Czarnych.
— Psze pani, nie powinna pani tam jechać.
— Dlatego mam przy sobie szwagra.
— No dobrze. Zabiorę tam panią, ale wcale mi się to nie podoba.
— Spodoba się wam bardziej, kiedy wam zapłacę.
— Spodobałoby mi się jeszcze bardziej, psze pani, gdyby zapłaciła pani z góry.
Margaret roześmiała się tylko.
— Znaczy się, połowę z góry.
— Dostaniecie pieniądze po przybyciu na miejsce, i to, mój panie, jest prawo. Choć gdybyście chcieli wyrzucić mnie ze swojej bryczki, możecie oczywiście wezwać konstabla. Zapytajcie go przy okazji o niewolnicę siedzącą w powozie.
Woźnica zatrzasnął okienko i powóz ruszył z ostrym szarpnięciem. Ryba pisnęła, niemal spadła z ławeczki, potem usiadła znowu ze śmiechem.
— Nie rozumiem, dlaczego wy, Biali, nie jeździcie tak bez przerwy.
— Bogaci jeżdżą — przyznała Margaret. — Ale nie wszyscy Biali są bogaci.
— Oni wszyscy są bogatsi niż ja.
— Co do pieniędzy, z pewnością masz rację — zgodziła się Margaret.
A potem, ponieważ cieszyła ją radość Ryby, także podskoczyła na siedzeniu. I obie zachichotały jak uczennice.
Nóż w kieszeni ciążył, jakby ważył ze dwie tony. Duńczyk chciał zrobił coś strasznego: zabić bezradnego człowieka, a wszystko wydawało się jeszcze gorsze, ponieważ biała dama znała jego zamiary. Przyzwyczaił się być niewidzialny, przywykł do Białych, którzy nie zwracają na niego uwagi, najwyżej czasem sprawią jakieś drobne kłopoty. Ale kłopoty, jakie sprawiała ta kobieta, wcale nie były drobne. Wiedziała o nim takie rzeczy, jakich nie domyślał się nawet Gullah Joe. Była przerażająca.
Z ulgą ją opuścił, z ulgą ruszył znowu po uliczkach Miasteczka Czarnych, aż w końcu trafił na drzwi i nagle wiedział, że to właśnie te, choć nie mógłby wytłumaczyć, jak je poznał ani dlaczego wcześniej ich nie pamiętał. Położył rękę na klamce i otworzył je bez klucza. Kiedy wszedł już do środka i zamknął je za sobą, przypomniał sobie wszystko. Gullah Joe. Walka i sznurki imion. Nic dziwnego, że miał tego Białego zabić, bo ten Biały rozwiązał imię jakiegoś biednego niewolnika i wypuścił, by wędrowało nie wiadomo gdzie…
Ale przecież wiedział gdzie. Aż huknął głośno z radości.
— Gullahu Joe, nie uwierzysz! Spotkałem czarną dziewczynę, co to jej imię wypuścił ten demon, co go złapałeś.
Gullah Joe spojrzał na niego gniewnie.
— Ty tak nie krzyczeć, co my robić i wszyscy na ulica słyszeć.
— Mówią na nią Ryba — opowiadał Duńczyk już ciszej. — Nie myślę, że to był przypadek, że biały chłopak wypuścił akurat jej imię. Bo wynajęła ją żona jego brata.
— Ty mówić mi, że znaleźć ten Biały.
— Znalazłem, ale jeszcze nie zginął.
Gullah Joe walnął ręką o stół. Duńczyk aż podskoczył; jego wesoły nastrój ulotnił się natychmiast.
— Ty stracić odwaga?
— Ona wiedziała, że ja przyjdę.
— Kobieta, ona!
— Ona zaprowadziła go na baterię, pełno Białych dookoła, ty myślisz, że ja mogłem chociaż pokazać nóż, a co dopiero ciąć białego chłopaka?
— Chłopak? Ten Biały być on może dziecko?
— Nie, mężczyzna, ale młody. Pewnie się jeszcze nie goli. Duńczyk przypomniał sobie, jak wygląda Calvin. Taki pusty… jak jego kobieta. Biała czarownica wszystko o niej wiedziała.
Rozejrzał się mimowolnie. Jego kobieta tam była, naprawiała ubrania w kącie. Nie podniosła głowy — pełnej koncentracji wymagało samo wbicie i wyciągnięcie igły z materiału. Kiedyś była porywcza, jak ta Ryba. Może zdobyłbym ją uczciwie, pomyślał. Gdybym ją uwolnił. Ale musiałem być jej panem, prawda? Jak biały człowiek. Byłem panem.
— Jak on być? — zapytał Gullah Joe. — Kto?
— Ciało ten demon.
— Niewiele mu już brakuje, Joe.
— Ale za dużo.
Gullah Joe zerknął na krąg, który więził demona. Duńczyk zauważył, że zasłona z supełków i amuletów jest dwa razy grubsza niż rano, kiedy wychodził.
— Próbował uciekać?
— Może on uciec już.
— Zaraz… Gdyby uciekł, czy my byśmy nie wiedzieli? Czy ty byś nie był trupem?
— Może on wiedzieć za dużo — stwierdził Gullah Joe. — Ty patrzeć. Patrzeć na to! Choć w pomieszczeniu nie czuło się nawet najlżejszego podmuchu, jeden z amuletów zakołysał się nagle i podskoczył.
— On to robi? — zdziwił się Duńczyk. Gullah Joe rzucił mu pogardliwe spojrzenie.
— Nie, głupi, karaluchy w amulet, one robić tak on skakać.
— Jak on to potrafi, kiedy ty trzymasz go w niewoli?
Gullah Joe może by coś odpowiedział, ale właśnie wtedy obaj usłyszeli, że otwierają się drzwi na dole. Gullah Joe aż podskoczył wysoko, a Duńczyk chciał krzyknąć ze zdumienia, jednak Joe gwałtownie potrząsnął głową i zasłonił dłonią usta, nakazując milczenie.
Duńczyk pochylił się do niego.
— Mówiłeś, że nikt nie może tu trafić.
Usłyszeli kroki na schodach. Przybysze nie starali się iść cicho. Tup, tup, tup… Powolny marsz, wiele stóp. Wreszcie Duńczyk zrozumiał, co takiego słyszy.
— To ona — szepnął. — Ona go tu przyprowadziła. Jej głos nadpłynął z dołu.
— Rzeczywiście przyprowadziłam — rzekła. — Odsuń się, Duńczyku Vesey. Muszę porozmawiać z Gullahem Joe.
Czarownik zatańczył przy stoliku jak dziecko, które musi się wysiusiać. Nikt jeszcze z taką łatwością nie przebił się przez jego bariery. Nikt jeszcze nie nazwał go imieniem, kiedy sobie tego nie życzył. Ta kobieta musiała być tak potężna, że nie wiedział nawet, jakich czarów próbować. Pokonała już niektóre z jego najpotężniejszych.