— Mam przez to rozumieć, panie Quill, że nie zamierza pan oskarżyć panny Purity Orphan na podstawie tych samych dowodów?
— Chcę powiedzieć, że nie jest to istotne dla obecnego procesu.
— Uważam, że panna Purity musi mieć w tej sali prawa oskarżonej — oświadczył Cooper. — Ponieważ zeznania, jakie tutaj złoży, nie powinny być potem wykorzystywane przeciwko niej na jej procesie.
Zanim Quill zdążył odpowiedzieć, John zwrócił się do niego ostrym tonem.
— Panie Quill, skłonny jestem przyjąć ten wniosek, chyba że zechce pan złożyć nieodwołalną rezygnację ze wszystkich zarzutów przeciwko Purity Orphan, jakie mogłyby wyniknąć z jej zeznań w tym procesie.
Przez chwilę Quill nie mógł wykrztusić słowa — ale tylko przez chwilę. Łatwo było odgadnąć, co myśli: Czy ważniejsze jest rozdzielenie obu spraw, czy możliwość osądzenia Purity?
— Nie mam zamiaru rezygnować z oskarżenia czarownicy, która sama się przyznała. John uderzył młotkiem.
— Wniosek przyjęty. Czy Purity Orphan znajduje się w sądzie? Wystraszona, zmęczona młoda kobieta wstała z miejsca za fotelem oskarżyciela.
— Panno Purity — zwrócił się do niej John. — Czy zgadza się pani na połączony proces? A jeśli tak, czy zgadza się pani również, by Verily Cooper reprezentował wspólnie panią i Alvina Smitha?
Quill poderwał się z miejsca.
— Jej interesy są różne od interesów Alvina Smitha!
— Nie, nie są — zapewniła Purity zadziwiająco śmiałym tonem. — Zgadzam się w obu przypadkach, Wysoki Sądzie.
— Proszę zająć miejsce przy stole obrony.
John odczekał chwilę, póki nie usiadła po drugiej stronie Verily'ego Coopera. Dał im jeszcze chwilę, by szeptem wymienili jakieś uwagi. Quill przerwał ciszę.
— Wysoki Sądzie, czuję, że muszę zaprotestować przeciwko tej nieregulaminowej procedurze.
— Przykro mi słyszeć, że tak pan to odczuwa. Niech pan zawiadomi, gdyby to uczucie stało się nieodparte.
Quill zmarszczył czoło.
— Dobrze więc, Wysoki Sądzie. Zgłaszam protest.
— Zaprotokołowano. Proszę jednak zauważyć, że sąd nie pochwala praktyki zwodzenia świadka i namawiania go do zeznań w czyjejś sprawie tylko po to, by potem jego zeznanie zostało użyte przeciwko niemu w jego własnym procesie. Praktyka ta, jak rozumiem, jest typowa w procesach o czary.
— Jest to praktyka uzasadniona przez trudności w uzyskaniu dowodów na kontakty z szatanem.
— Tak — zgodził się John. — To powszechnie znane trudności. Wiele od tego zależy, nieprawdaż? Następny wniosek, panie Cooper.
— Ponieważ pan Quill otwarcie i publicznie pogwałcił prawa zakazujące wymuszania zeznań torturami, wnioskuję, by wszelkie dowody uzyskane w wyniku przesłuchań obojga moich klientów podczas i po zastosowaniu tortur były wyłączone z niniejszego postępowania.
Quill poderwał się na równe nogi.
— Żadnemu z oskarżonych nie zadano fizycznego bólu, Wysoki Sądzie! Nie pojawiła się też groźba takiego bólu! Prawo było ściśle przestrzegane!
Quill miał racje. John wiedział o tym dobrze. Wspierała go ponad setka lat precedensów, od czasu gdy po fiasku w Salem wprowadzono prawa zakazujące tortur. Łowcy czarownic bardzo się pilnowali, by nie przekroczyć granicy.
— Wysoki Sądzie — rzekł Cooper. — Twierdzę, że zmuszanie oskarżonej osoby do biegu, póki nie osiągnie stanu całkowitego wyczerpania, jest w swej istocie torturą i podlega takim samym ograniczeniom jak formy tortur, które wyliczono szczegółowo w kodeksie.
— Kodeks mówi to, co mówi! — zawołał Quill.
— Proszę się opanować, panie Quill — zwrócił mu uwagę John. — Panie Cooper, sformułowania kodeksowe są całkiem wyraźne.
Cooper odczytał wówczas długi ciąg cytatów z prawa umów, dotyczących prób ominięcia litery kontraktu poprzez stosowanie praktyk nie zakazanych, ale wyraźnie łamiących jasno wyrażoną intencję umawiających się stron.
— Zasada stwierdza jasno, że jeśli daną praktykę wykorzystuje się wyłącznie w celu obejścia prawnych ograniczeń, owa praktyka także uznawana jest za pogwałcenie prawa.
— To prawo umów — stwierdził Quill. — Nie ma zastosowania w tej sprawie.
— Wręcz przeciwnie. Prawo zakazujące tortur jest formą umowy pomiędzy rządem i obywatelami, gwarantujące niewinnym, że nie będą zmuszani torturami, by dawać fałszywe świadectwo przeciwko sobie lub innym. Wśród łowców czarownic powszechną praktyką jest stosowanie metod torturowania wymyślonych po spisaniu tego prawa, a zatem nie wyliczanych przez kodeks, jednak mających ten sam zgubny efekt jak procedury zakazane. Inaczej mówiąc, powszechna praktyka gonienia świadków w procesach o czary została wprowadzona, by uzyskać dokładnie ten sam skutek co tortury szczegółowo zabronione: zmusić do zeznań na temat czarów, niezależnie od tego, czy owe zeznania są wsparte innymi dowodami.
Reporter sądowy notował w szaleńczym tempie, gdy Quill rzucał gromy. John pozwolił mu mówić. Nic, co Quill mógłby powiedzieć, nie miało najmniejszego znaczenia. John wiedział, że z punktu widzenia prawdy i prawości tezy Coopera są prawdziwe i prawe. Wiedział jednak również, że problem prawny wcale nie jest tak oczywisty. Wykorzystywanie precedensu z prawa umów w prawie o czarach, które jest fragmentem prawa kościelnego, naraziłoby Johna na oskarżenie, że świadomie sieje chaos. Do czego mogła doprowadzić taka praktyka? Wszystkie tradycje prawne zostaną beznadziejnie wymieszane, a wtedy kto zdoła poznać prawo na tyle, by praktykować je w dowolnym sądzie? Byłby to krok oburzająco radykalny. Co nie znaczy, że John obawiał się krytyki czy potępienia. Był już stary i jeśli inni nie zechcą naśladować jego precedensu, niech tak będzie. Nie; naprawdę chodziło o to, czy warto narażać na szwank cały system prawny, by uzyskać praworządne wyroki w sprawach o czary. Kiedy Quill się nagadał, John nie podjął jeszcze decyzji.
— Sąd weźmie ten wniosek pod rozwagę i ogłosi decyzję w późniejszym terminie, jeżeli dalsze wnioski nie rozstrzygną tej kwestii niezależnie.
Cooper był wyraźnie rozczarowany. Quill też wcale nie wyglądał na zadowolonego.
— Wysoki Sądzie, samo rozważanie takiego wniosku… John uderzył młotkiem.
— Następny wniosek, panie Cooper.
Cooper wstał i znowu zaczął cytować całą serię mało znanych rozstrzygnięć sądów angielskich. John, mając przewagę czytania wniosku złożonego na jego ręce, nieźle się bawił, obserwując, jak Quill powoli zdaje sobie sprawę, do czego zmierza adwokat.
— Wysoki Sądzie — odezwał się w końcu, przerywając młodemu prawnikowi. — Obrońca zdaje się całkiem poważnie sugerować, by zeznań inkwizytora nie dopuszczać jako materiału dowodowego.
— Posłuchajmy do końca, to się przekonamy.
— A zatem, Wysoki Sądzie — podsumował Cooper — inkwizytorzy w procesach o czary, będąc bez wyjątku profesjonalistami, których zatrudnienie uzależnione jest nie od ustalenia prawdy, ale od uznania oskarżonych za winnych, są stroną zainteresowaną wynikiem postępowania. W ciągu ostatnich stu lat rejestry nie wymieniają ani jednego łowcy czarownic, który po przesłuchaniu by stwierdził, że osoba oskarżona o czary nie jest winna. Co więcej, można zaobserwować stały schemat poszerzania kręgu oskarżonych wskutek uzyskanych zeznań. Tylko w dwóch przypadkach zarzuty kontaktów z szatanem obecne były w oryginalnym zeznaniu i oba okazały się świadomym, celowym fałszerstwem. Schemat jest jasny: wszystkie zgodne z prawem procesy o czary rozpoczynają się bez dowodów na cokolwiek poza użyciem talentu. Zeznania o udziale szatana pojawiają się dopiero po przybyciu inkwizytora, a wtedy trafiają do sądu na dwa możliwe sposoby. Albo jako własne zeznanie inkwizytora, negujące zapewnienia świadka czy oskarżonego, którzy przeczą udziałowi szatana, albo w zeznaniu świadka, który przyznaje się do kontaktów z szatanem, co stanowi element skruchy, wskutek czego oskarżenie zostaje wycofane. Krótko mówiąc, Wysoki Sądzie, zapisy historyczne stwierdzają to wyraźnie. Dowody szatańskiego zaangażowania we wszystkich procesach o czary w Nowej Anglii to wyłącznie zeznania samych łowców czarownic oraz tych, którzy z lęku przed śmiercią naginają się do ich woli i składają jedyne zeznanie, które łowcy skłonni są zaakceptować.