— Czemu on się nie naprawić sam? — zdziwił się Gullah Joe. — On silny.
— Silny, ale niedouczony — wyjaśniła Margaret. — Mój mąż próbował mu pokazywać, ale on nie chciał się uczyć. Chciał osiągnąć wyniki, nie ćwicząc metod.
— Młody — stwierdził Joe.
— Ja się uczyłem, kiedy byłem młody — przypomniał Duńczyk.
— Ty nigdy młody. Duńczyk skrzywił się tylko.
— Masz rację, Gullahu Joe.
— Twoja żona — odezwała się Margaret.
Duńczyk spojrzał na niewolnicę, którą kupił i zniszczył.
— Nigdy nie pozwalała mi się tak nazywać.
— Nigdy też nie zdradziła ci swojego imienia. Duńczyk pokręcił głową.
— Nie nazywam jej żadnym niewolniczym imieniem. Ona nie mówi mi swojego. I teraz nie mam dla niej imienia.
— Czy chciałbyś wymówić teraz to imię? Czy nie sądzisz, że w jej obecnym stanie chciałaby, żeby ktoś zwrócił się do niej po imieniu?
— Kiedy miała dobry umysł, nie chciała, żebym mówił jej imię.
— Niewolnictwo każe ludziom robić dziwne rzeczy — stwierdziła Margaret.
— Ja nigdy nie byłem niewolnikiem — oświadczył Duńczyk.
— Byłeś, mimo wszystko. Otoczyli cię murem wielu praw. Kto bardziej jest niewolnikiem niż człowiek, który musi udawać niewolnika, żeby przetrwać?
— Nie zmusili mnie, żebym jej to zrobił.
— Nie wiem. Oczywiście, sam dokonywałeś wyboru. Chciałeś znaleźć sobie żonę w taki sam sposób jak twój ojciec: kupiłeś ją sobie. I znalazłeś się w ślepym zaułku.
Myślałeś, że zabójstwo jest twoją jedyną nadzieją. Ale w ostatniej chwili odkryłeś, że nie potrafisz jej zabić.
— Nie w ostatniej chwili — zaprotestował. — Chwilę później.
— Tak — przyznała Margaret. — Niemalże za późno.
— A teraz żyję z nią każdego dnia. I kto jest czyim właścicielem?
— Cały ten gniew w mieście… A jeśli zaczną zabijać? Myślisz, że będą mordercami?
— Pani myśli, że nie?
— Musi istnieć coś pomiędzy morderstwem a niewinnością. Widziałam najmroczniejsze zakamarki płomieni serc wielu ludzi, Duńczyku. Nie istnieje taki, który nie miałby wspomnień, jakich wolałby nie mieć. Są też zbrodnie wynikające z… z uczciwych pragnień, które zeszły na manowce, z usprawiedliwionych pasji niosących zbyt daleko. Zbrodnie, które zaczęły się jako zwykłe błędy. Nauczyłam się nie osądzać ludzi. Naturalnie, oceniam, czy są niebezpieczni, czy nie, czy postąpili słusznie, czy nie. Kto potrafi się powstrzymać od takich sądów? Chodzi mi o to, że nie mogę ich potępiać. Niektórych owszem; tych, którzy kochają cierpienia innych, albo takich, którzy w ogóle o innych nie myślą, bezwartościowe dusze, żyjące tylko po to, by szukać własnej satysfakcji. Ale takich ludzi spotyka się rzadko. Czy ty w ogóle wiesz, o czym mówię?
— Wiem, że pani się boi — stwierdził Duńczyk. — Pani mówi, kiedy się boi.
— Tu jesteśmy raczej bezpieczni — uspokoiła go Margaret. — Ja tylko… Myślę o tym, co zrobiłeś swojej żonie, Duńczyku. Sądzisz, że nigdy nie chciałam zrobić czegoś podobnego? Wrogowi? Komuś, o kim wiem, że pewnego dnia spowoduje śmierć człowieka, którego kocham najbardziej, którego kochałam przez całe życie, od dziecka? Znam to rozpaczliwe uczucie: trzeba go powstrzymać… i nagle widzisz szansę. Jest bezbronny. Musisz tylko pozwolić, by zadziałała natura, a on umrze.
— Ale pani woła męża — przypomniał Duńczyk. — Pani macha rękami w powietrzu. On jakoś to widzi.
— Czyli wybrałam właściwie.
— Jak ja.
— Ale może wybrałam za późno. Duńczyk wzruszył ramionami.
— Może. Nie wszystko jest jeszcze rozwiązane.
— Wszyscy ci ludzie, pragnący zemsty… Co oni wybiorą? Kiedy będzie za późno i dla nich? Czy może akurat na czas?
Nowy odgłos: tupot licznych stóp. Margaret podbiegła do okna. To gwardia królewska maszerowała przez Miasteczko Czarnych.
— Straszni głupcy — uznał Gullah Joe. — Co my tu zrobić, w miasto Czarnych? Kogo ranić? Oni bać się nas, oni mieć Czarni w domach, Czarni ich nienawidzić, czekać przy schody. Biały człowiek zasnąć, oni po schody wejść, kucharka mieć nóż, ogrodnik mieć sierp, lokaj rozbić butelka wina, mieć szkło, ostre brzegi. Kiedy ich krew malować ściany, kiedy ich ciała puste, kogo czarny mężczyzna nosić cylinder? Kogo czarna kobieta nosić krwawa suknia?
Obrazy były zbyt straszne, nie do zniesienia dla Margaret. Wcześniej widziała je sama, w jaskrawych płomieniach serc rozgniewanych niewolników. To, co Gullah Joe sobie wyobrażał, ona zobaczyła na dziesięciu tysiącach ścieżek wiodących w przyszłość. Dopóki Calvin nie porozrywał sznurków imion, ta przyszłość nie ukazywała się nigdzie. Calvin posiadał moc odmieniania wszystkiego, nagle, bez ostrzeżenia. Margaret nie była przyzwyczajona do niespodzianek. Nie wiedziała, jak sobie radzić w sytuacji, której nie zobaczyła wcześniej i nie miała czasu przemyśleć.
Odeszła od okna w kąt pokoju. Zaczęła się modlić.
Nie potrafiła jednak skupić uwagi na słowach modlitwy. Wciąż wracała myślami do Calvina. Jakby nie miała dość zmartwień… Jakież to podobne do Cala. Uwolnił siły, które mogły kosztować życie tysięcy, a sam miał zamiar leżeć przez cały ten czas i umierać.
Co do Gullaha Joe i Duńczyka, nie miała serca im mówić, jaka jest najbardziej prawdopodobna przyszłość. Czy wybuchnie bunt niewolników, czy nie, król i jego ludzie z pewnością zaczną szukać osoby, która kierowała rebelią. Bo przecież musiał działać jakiś spisek. To nie mógł być przypadek, że rankiem wszyscy niewolnicy w Camelocie zachowywali się pokornie, a wieczorem wyli i krzyczeli w każdym domu. Na pewno ktoś to zaplanował. Na pewno ktoś dał sygnał. Bez trudu znajdą niewolników, którzy na torturach wymienią zbieracza imion. I innych, którzy wskażą go palcem. Mózg i dusza spisku, tak będzie określany. Nazwą to wojną Duńczyka Veseya, jakby to była wojna, takie mordowanie we śnie całych rodzin, a potem wieszanie za karę co trzeciego niewolnika. Sam Duńczyk Vesey będzie łamany kołem i ćwiartowany, a kawałki jego ciała zatknięte na żerdziach w Miasteczku Czarnych, żeby wszyscy pamiętali, jaki los go spotkał.
Nie potrafiła mu o tym powiedzieć. Zresztą w ostatecznym rozrachunku nie miało to znaczenia, gdyż jedno było pewne w płomieniu serca Duńczyka: kiedy to się wydarzy, będzie wierzył, że zasłużył na taką karę, bo skrzywdził swoją kobietę.
Calvin… Znowu pojawił się w jej myślach. Coś z Calvinem… Ale co? Nie potrafi się uleczyć, więc do czego mógłby się przydać?
Do czegoś, co potrafi zrobić.
Margaret przerwała modlitwę i podbiegła do Gullaha Joe.
— Robiłeś to już, Gullahu Joe. Słyszałam takie historie, widziałam w płomieniach serc niewolników. Legendy o zombi, chodzących trupach.
— Ja nie robić to — odparł.
— Wiem, nie chcesz robić, bo to jest złe, ale on tam leży, martwy, choć żywy. Musisz mieć coś odpowiedniego, coś między swoimi narzędziami, swoimi proszkami, co może go zbudzić. Tylko na chwilę.
— Zbudzić go, on potem umrzeć szybciej.
— Jest mi potrzebny. Żeby ratować ludzi, którym to zrobił.
— On nie leczyć własne ciało — mruknął pogardliwie Gullah Joe.
— Bo nie wie jak. Coś jednak potrafi.
Gullah Joe wstał i podszedł do swoich słoiczków. Po chwili miał już miksturę — niebezpieczną, sądząc po tym, że nie pozwalał żadnemu z proszków dotknąć skóry, a kiedy je mieszał, odwracał głowę, by nie wciągnąć pyłu przy oddychaniu. Gotową miksturę wsypał przez otwór w małym miechu i zakorkował go dokładnie. Rozdał wszystkim mokre ścierki, żeby oddychali przez nie, na wypadek gdyby odrobina proszku wzbiła się w powietrze.