Potem wylot miecha wsunął Calvinowi do nozdrza, a drugie zatkał szczelnie woskiem.
Ty — zwrócił się do Duńczyka. — Trzymać mu usta zamknięte. Nie — odmówił Duńczyk. — Ja nie. Za bardzo podobne do topienia. Ja go przytrzymam — zaproponowała Margaret. Co powiedzieć twój mąż, jak się nie udać?
— To i tak będzie moja wina. Ja ci kazałam.
— Ja mogę, psze pani — wtrąciła Ryba. — Ja to zrobię. Margaret odstąpiła. Ryba umieściła jedną rękę pod brodą Calvina, drugą na czubku głowy.
— Powiedzieć już, ja, ty zamknąć jego usta mocno — poinstruował Gullah Joe. Ryba skinęła głową.
Zacisnęła Calvinowi usta. Calvin opierał się słabo, walcząc o oddech. Nie mógł nabrać powietrza. Gullah Joe pchnął uchwyty miecha w chwili, gdy Calvin rozpaczliwie nabrał tchu. Uniósł się obłoczek pyłu, ale Gullah Joe był na to przygotowany. Chwycił wiadro wody i chlusnął na Calvina, wyłapując i spłukując drobinki proszku.
Calvin szarpnął się i zadygotał gwałtownie. Potem usiadł, wyrwał się z uścisku Ryby, wydłubał sobie z nosa wosk i wylot miecha. Zakrztusił się i zakaszlał, próbując oczyścić płuca.
Nie wyglądał zdrowiej. Gorzej nawet, kawałki skóry łuszczyły się i zsuwały niczym zgniły owoc ciśnięty na szybę. Ale był przytomny.
— Posłuchaj mnie, Calvinie — odezwała się Margaret. Calvin krztusił się tylko i dyszał.
— Wkrótce wybuchnie rebelia niewolników. Trzeba ją powstrzymać. Alvin jest za daleko, musisz mi pomóc!
Calvin zaszlochał.
— Obudź się! — krzyknęła na niego Margaret. — Przynajmniej raz zachowaj się jak mężczyzna! Tu nie chodzi o ciebie, nie chodzi o Alvina, chodzi o ludzi, którzy cię potrzebują.
Któreś jej słowa przebiły się wreszcie do zasnutego mgłą umysłu Calvina.
— Tak — rzekł. — Powiedz, co mam robić.
— Coś, co oderwie ich myśli od zemsty. Potrzebujemy gwałtownej burzy. Wiatru i deszczu. Błyskawic!
— Nie umiem robić błyskawic.
— Skąd wiesz, że nie umiesz?
— Bo długo próbowałem. — Spojrzał na swoje ręce. Zauważył odsłoniętą, nagą kość palca. — Margaret, co się ze mną dzieje?
— Za długo przebywałeś poza własnym ciałem — wyjaśniła. — Alvin pędzi już tutaj, żeby cię ratować.
— On nie zechce mi pomóc! Chce mojej śmierci!
— Przestań myśleć tylko o sobie, Calvinie! — powiedziała surowo. — Potrzebujemy czegoś, co będzie wyglądało jak naturalny żywioł.
— Potrafię robić ogień. Mogę podpalić całe miasto.
Kiedy to mówił, kilka małych płomyków zatańczyło wokół niego po podłodze.
— Nie! — krzyknęła Margaret. — Wielkie nieba, czyś ty oszalał? Oskarżą niewolników o podłożenie ognia, to tylko pogorszy sytuację. Żaden ogień.
— Nie wiem, jak cokolwiek działa — wyznał Calvin. — Nie tak dobrze, żeby to zmienić. Alvin próbował mnie uczyć, ale ja chciałem się tylko popisywać. Zaszlochał znowu. Margaret musiała chwycić go za ręce, by nie zdrapywał sobie skóry z twarzy.
— Opanuj się — powiedziała. Bezradnie spojrzała na Gullaha Joe. — Czy jest coś…
Gullah Joe zaśmiał się obłąkańczo.
— Ja mówić! Na nic taki sposób! Zombi na nic! On myśleć tylko, ja strasznie martwy. On smutny, bardzo smutny, on.
— A co z wodą? — spytała Calvina. — Wiem, że ty i Alvin urządzaliście zabawy z wodą. Opowiadał mi. Wzbudzaliście fale, nie rzucając kamienia… to była taka wasza zabawa. Pamiętasz?
— Wielki plusk — szepnął.
— Tak, zgadza się. Zrób taki plusk tutaj. W rzece, takie naprawdę wielkie fale. Rozkołysz wodę aż na brzeg. Niech wyleje.
— Robiliśmy tylko małe pluski.
— No to teraz zrób wielki! — zawołała Margaret, tracąc resztki cierpliwości.
— Spróbuję. Spróbuję. Spróbuję. — Znów się rozpłakał.
— Przestań! Działaj!
Poczuła, że ktoś przyklęknął obok niej. Ryba? Nie, żona Duńczyka. Trzymała wilgotną ściereczkę; delikatnie przycisnęła ją do czoła Calvina. Potem do policzka. Wymamrotała coś niezrozumiałego, ale sam rytm słów uspokajał i łagodził. Calvin zamknął oczy i spróbował wznieść fale na rzece.
Margaret także przymknęła oczy i spojrzała w płomienie serc ludzi w pobliżu brzegu. Przeskakiwała od jednego do drugiego, tam i z powrotem, na północnym i południowym krańcu półwyspu. Nikt nie patrzył na wodę. Wszyscy spoglądali w stronę lądu, przerażeni wyciem niewolników.
Aż wreszcie ktoś zauważył, jak kołyszą się łodzie: maszty wychylały się w tę i w tamtą stronę. Woda nadpływała fala za falą, jakby od spadających wielkich głazów, czy też może czegoś pulsującego w głębinie. Każda fala była wyższa od poprzedniej. Zaczęły się wdzierać do portu.
Ludzie stojący najbliżej brzegu uciekali dalej na ląd. Fale zalewały ulice, całe rzeki spływały po bruku. W głębi lądu woda wzbierała, kryjąc półwysep. Statki uderzały o nabrzeża, niektóre rozpadały się na kawałki. Ludzie z krzykiem biegali po ulicach, walili pięściami w drzwi, błagali, by wpuścić ich do środka.
Niewolnicy także stukali do drzwi. Jeszcze przed chwilą myśleli tylko o zabijaniu i zemście, teraz w ich parterowych kwaterach zapanowało inne pragnienie: dostać się na piętro, nim zatopi ich powódź. Kolejne fale przelewały się przez ich szopy i pokoiki. Wycie i pieśni ucichły, zastąpione kakofonią panicznych krzyków.
Wielu Białych, widząc tę powódź, otwierało drzwi i wpuszczało niewolników — wystraszonych teraz i pokornych — na bezpieczne poziomy. Inni jednak trzymali drzwi zamknięte, a niejeden strzelał przez okno, ostrzegając niewolników, by się nie zbliżali.
Nikt już nie myślał o mordowaniu rodzin Białych, dla których pracował. Już teraz Czarni powtarzali sobie historie, które sensownie wszystko tłumaczyły: „Bóg, on nam mówi: Nie będziesz zabijał, bo inaczej ześlę ci potop jak Noemu. O Panie, nie chcę umierać!”. Groza zajęła miejsce wściekłości, zdusiła ją, zatopiła — przynajmniej na pewien czas.
— Dość — powiedziała Margaret. — Dokonałeś tego, Calvinie. Wystarczy. Calvin aż zaszlochał z ulgi.
— To było takie trudne!
Położył się, przewrócił na bok, zwinął w kłębek i zapłakał. Kiedy ciągnął nogi po podłodze, prawa stopa oderwała się od ciała. Na ten widok Margaret coś ścisnęło w gardle. Ale kobieta Duńczyka schyliła się, chwyciła stopę i umieściła ją na końcu uszkodzonej nogi.
— On już prawie trup — stwierdził Gullah Joe.
— Nie! jęknęła Margaret. — Calvinie, nie teraz, nie wtedy, kiedy wreszcie uczyniłeś coś dobrego!
— To najlepszy czas, żeby umrzeć — oświadczyła Ryba. — On pójdzie do nieba. Margaret znowu obejrzała się na Gullaha Joe.
— Nie patrzeć na mnie, ty! — powiedział. — Ja robić, co ty kazać, ty widzieć, co potem.
— A gdyby znowu wysłał swój przenikacz? Jak poprzednio? Nawet gdyby umarł, potrafisz go utrzymać? Nie pozwolić, żeby się rozpłynął?
— Co myśleć ty? Kto być ja? Ja czarownik! Ty chcieć Bóg dla on.
— Raz już miałeś go w niewoli. Spróbuj znowu. Już! Nalegając, widziała, jak zmieniają się ścieżki przyszłości.
Kiedy wreszcie znalazła taką, na której Calvin wciąż jeszcze żył z nadejściem świtu, zaczęła krzyczeć.