Aż pewnego ranka z krzykiem zbudziła się z przerażającego snu. Była z nią Ryba, ale Duńczyk przybiegł natychmiast. Kiedy wszedł do pokoju, kobieta spojrzała na niego i powiedziała:
— Ja śniłam, ty chciałeś mnie zabić!
Szlochając, Duńczyk wyznał jej swą straszną winę i błagał o wybaczenie.
— Nie jestem już tym samym człowiekiem — przekonywał.
Takie rany także potrzebują długiego czasu, by się zagoić.
Odległość, którą Alvin pokonał jednej nocy, niesiony zieloną pieśnią, w tej niespiesznej podróży zajęła im ponad tydzień. Wreszcie jednak stanęli na znajomej ulicy w Filadelfii. Arthur rozpoznał pensjonat i pobiegł szybko. Po chwili wypadł na ulicę Mike Fink, a za nim wolniej, choć także z radością, Verily z Purity i Hezekiah. A kiedy Alvin wszedł do domu, powitała go pani Louder cała obsypana mąką, ale to nie powstrzymało jej przed mocnym uściskiem. Natychmiast zaczęła traktować Margaret jak swą ukochaną córkę i tak się trzęsła nad nienarodzonym dzieckiem, aż Alvin żartował, że sama czuje się matką.
Alvin i Margaret dostali najlepszy pokój, z balkonem wychodzącym na ogród. Usiedli tam pierwszego wieczoru, rozkoszując się spokojem pierwszej wspólnej nocy po długim rozstaniu. Tak długim, że Alvin zdumiewał się, jak w ogóle ich dziecko zostało poczęte.
Nie rozstawajmy się już — odezwała się Margaret.
Wiesz, nie chcę ci wypominać, ale podróżowałaś nie mniej ode mnie.
Już nigdy więcej. Teraz się mnie nie pozbędziesz.
Alvin westchnął.
— Nie chcę się ciebie pozbywać, ale chcę też, żeby dziecko było bezpieczne. Zabiorę cię do domu, do Hatrack albo Vigor Kościoła, co wolisz. Ja jednak muszę się wybrać do takiego miejsca w Tennizy, które nazywa się Kryształowym Miastem.
— Weź mnie ze sobą.
— Ryzykując, że zaczniesz rodzić w drodze? Nie, dziękuję. Margaret westchnęła.
— Tyle włóczęgi, tak długie rozstanie, i co osiągnęliśmy? Wojna wciąż się zbliża. A ty dalej nie wiesz, do czego może służyć ten twój pług, czym właściwie ma być Kryształowe Miasto ani jak je zbudować.
— Parę rzeczy jednak wiem — odparł Alvin. — I może główną przyczyną tych podróży nie były te cele, o których myśleliśmy. Może chodziło o ludzi, którzy śpią teraz w sąsiednich pokojach, o Duńczyka, Gullaha Joe, o Rybę i panią Duńczyka. Myślę, że w końcu doprowadzimy ich do Kryształowego Miasta. Purity i Hezekiah… chyba oni też do nas dołączą.
— I Calvin — dodała Margaret. — Zmienił się.
— Ale nie potrafił się zmusić, by jechać razem z nami.
— Chyba mu wstyd tego, do czego doprowadziła w Camelocie jego beztroska. Ale jest spokojniejszy. Jego płomień serca zawiera wiele ścieżek, które dokądś prowadzą.
Uniosła jego dłoń do ust i pocałowała.
— I może mam też inne powody, by z większą nadzieją patrzeć w przyszłość.
— Wydaje się, że teraz, kiedy zawdzięcza mi życie, choćby w części, powinien zacząć myśleć inaczej.
— Nie licz zbytnio na wdzięczność. To najbardziej ulotna ze wszystkich cnót człowieka. Zmiana w nim musiała sięgnąć głębiej. Zaszła chyba wtedy, kiedy wzniósł falę, by nie dopuścić do buntu niewolników. Ocalił tym tysiące ludzkich istnień.
Alvin zachichotał.
— Z czego się śmiejesz? — zapytała Margaret.
— Wiesz, biegłem wtedy do was, ale patrzyłem, co się dzieje. Zobaczyłem, że próbuje rozkołysać wodę, jak w zabawie z czasów dzieciństwa. Ale był taki słaby, że nie mógł sobie dać rady. Nie umiał się skupić.
— Więc ty to zrobiłeś — odgadła Margaret.
— Nawet mnie nie było łatwo — zapewnił Alvin. — A byłem przecież zdrowy i doświadczony.
— W każdym razie nie mów mu, że to ty sprowadziłeś powódź. Alvin znów się roześmiał.
— Miałbym mu odebrać wspomnienie jedynego bohaterskiego czynu? Na pewno tego nie zrobię.
Przez długą chwilę milczeli. Wreszcie Margaret westchnęła i pogłaskała się po brzuchu.
— Myślę, jak bardzo moja matka chciałaby być tutaj przy mnie. Tak bardzo kochała dzieci. Straciła dwoje, zanim ja się urodziłam i zdołałam przeżyć niemowlęctwo.
— Ale twoja matka tu jest — zapewnił Alvin. Położył jej rękę na piersi. — To ona włożyła tu każde uderzenie serca, przez długie miesiące słyszała ten puls w swoim łonie. Jest teraz w płomieniu twojego serca, a ty w jej. Coś takiego nie znika z powodu takiego drobiazgu jak śmierć.
Uśmiechnęła się do niego.
— Sądzę, że masz rację, Al. Jak zwykle.
Pocałował ją.
Siedzieli na balkonie jeszcze chwilę, dopóki moskity nie zagoniły ich do pokoju. Zasnęli i nawet we śnie tulili się do siebie, jakby w lęku, że to drugie może gdzieś zniknąć. Jednak cudownym zrządzeniem losu rankiem wciąż byli razem, oboje, bliscy, oddychający zgodnie, serca bijące jednym rytmem, płomienie serc jaskrawe, splecione ze sobą żywoty.