Выбрать главу

Czy jednak rzeczywiście były to pasące się konie? Może to tylko wytwór jego wyobraźni? Nie miał pewności, lecz ufał swemu instynktowi. Magia stanowiła dla niego tajemnicę, ale obyczaje koni — nie.

Wreszcie zobaczył to, czego oczekiwał — półkoliste wgłębienie pozostawione przez końskie kopyto, a w pewnej odległości od wody leżała kupka nawozu. Więc jednak się nie mylił!

Stile dokładnie obejrzał ślad kopyta. Był duży, co oznaezało, że zostawiło go mocno zbudowane zwierzę wysokości mniej więcej siedemnastu dłoni. Kopyto nie miało podkowy i było lekko wyszczerbione na krawędziach. Musiało należeć do tłustego, zdrowego konia, biegającego na tyle dużo, żeby ścierać sobie kopyta i na tyle niedbałego, żeby wyszczerbiać je na kamieniach. Jako wierzchowiec odbiegał od ideału, ale wystarczy i taki. Stile doznał ulgi. Miał teraz dowód, że nie dał się ponieść wyobraźni. Konie były tu naprawdę. Doświadczenie z diabelskim amuletem zachwiało jego pewność siebie, ale widok końskiego śladu przywrócił mu dobre samopoczucie.

Podszedł do kupki nawozu i przyjrzał się jej. I wtedy ogarnęła go fala wspomnień. Siedemnaście lat temu, jako osiemnastoletni młodzieniec patrzył na podobną kupkę gnoju…

Służba jego rodziców miała się ku końcowi, musieli więc opuścić Proton. Okres pracy niewolniczej wynosił dwadzieścia lat prawie dla wszystkich, chyba że udało się go przedłużyć dzięki Grze.

Stile miał szczęście. Urodził się na Protonie, tu się wychował, zdobył pełne wykształcenie i przeżył osiemnaście lat, zanim musiał dokonać wyboru między wyjazdem razem z rodzicami a pozostaniem na planecie.

Rodzice, na których czekały gromadzone przez dwadzieścia lat zarobki, byli ludźmi stosunkowo zamożnymi. Wprawdzie nie na tyle, aby mogli pozwolić sobie na powrót na Ziemię, ale było wiele innych, całkiem przyjemnych planet, na których czekał ich dostatek. Stile zdawał sobie sprawę, że pozostając na Protonie, będzie musiał odpracować dwadzieścia lat jako niewolnik; nagi, posłuszny zachciankom jakiegoś Obywatela, który go zatrudni. Wiedział też, że gdy skończy się okres służby, jego także czeka wygnanie.

Na Protonie była jednak Gra.

Wcześnie stał się jej wielbicielem. W świecie niewolników stanowiła ona nieoceniony relaks. Wymagała siły albo inteligencji, umiejętności lub szczęścia, samodzielności lub umiejętności posługiwania się maszynami, narzędziami lub zwierzętami, ale przede wszystkim stanowiła wyzwanie. Miała własną hierarchię, niezależną od społecznego statusu gracza. Wiadomo było, kto zajmuje kolejne szczeble w każdej grupie wiekowej i to wyznaczało pozycję zawodnika w nieustannym zmaganiu się o pierwszeństwo. Grę cechowała jej własna magia.

Stile od początku dobrze sobie radził — miał po temu wrodzone zdolności. Szybko znalazł się w swojej grupie i każdy szczebel mógł osiągnąć bez większego trudu. Każdy, ale on nigdy nie wybierał zbyt wysokiej pozycji.

Rodzice czy Gra? Decyzja nie sprawiła mu trudności. Pozostał na Protonie. Zgłosił się do służby w dniu, w którym jego rodzice wsiedli do statku kosmicznego i czekał na Obywatela, który zechciałby go zatrudnić. Ku swojemu zdziwieniu dostał pracę już pierwszego dnia. Zaprowadzono go do luksusowego majątku Obywatela — wszyscy Obywatele mieli luksusowe majątki — i wyposażonego w taczki i widły wysłano na pastwisko.

Jego zajęcie polegało na zbieraniu z pastwiska końskich odchodów. Brał taczki i widły i usuwał każdą kupkę nawozu, jaką wypielęgnowane konie Obywatela były uprzejme złożyć na jego wspaniałej trawie. Tęskniąc za rodzicami — kochał ich, ale szalał za Grą — nienawykły do dyscypliny związanej z pracą zarobkową, czuł się bardzo rozczarowany swoją nową sytuacją. Znosił ją jednak dzięki temu, że od dawna wiele czasu spędzał w samotności.

Warunki życia miał trudne. Spał na stryszku wraz z dziewięcioma innymi robotnikami i jadał w jednej sali razem z trzydziestoma niewolnikami. Nie miał własnego kąta ani swoich rzeczy; nawet pościeli, która była wypożyczona.

Tak jak inni wstawał pospiesznie o wschodzie słońca, a z nadejściem wieczora, gdy gaszono światła, kładł się spać. Mieszkając z rodzicami, Stile swobodnie dysponował swoim czasem. Staruszkowie spędzali cały dzień w pracy i jeśli tylko nie miał kłopotów w szkole, mógł robić, co mu się żywnie podobało, to znaczy zajmować się Grą i doskonalić w najrozmaitszych, niezbędnych w niej umiejętnościach. Teraz sprawy miały się inaczej, co powodowało, że zaczął zastanawiać się nad słusznością swego wyboru. Wiedział doskonale, że kiedyś musi stać się człowiekiem dorosłym, ale czy koniecznie w ciągu jednego dnia?

Jego pracodawca, jak większość Obywateli, był niesłychanie bogaty. Miał kilka pastwisk rozrzuconych na odległych od siebie kopułach. Stile musiał jeździć z jednego miejsca na drugie i nie mógł nigdy nadążyć z pracą.

Niektóre z pastwisk poprzecinane były przegrodami z czystych, białych desek z importowanego z Ziemi drewna, pozbijanych prawdziwymi zardzewiałymi gwoźdźmi. Ogrodzenia te miały oczywiście zabezpieczenie w postaci niewidzialnych mikro — przewodów, które lekko, lecz niemile kopały prądem każdego, kto się ich dotknął. Konie nie są inteligentne, ale mają dobrą pamięć, więc rzadko kiedy ocierały się o płot, natomiast Stile musiał oczywiście przekonać się o tym wszystkim na własnej skórze. Nikt. mu nie udzielał żadnych instrukcji lub pouczeń.

Więc się przekonał. Dowiedział się, że płoty ustawiano po to, aby konie nie mogły przedostać się na pastwisko, na którym odrastała trawa. Pasąc się zniszczyłyby ją, zanim osiągnęła pożądaną wysokość. Kiedy jednak trzeba było oddzielić od siebie jakieś zwierzęta, umieszczano je na różnych pastwiskach. Istniało wiele powodów, dla których łąki przegradzano, i pracodawca, mimo swego bajecznego bogactwa, brał je pod uwagę.

Problem Stile’a polegał na tym, że musiał niekiedy przechodzić przez płot, żeby zebrać nawóz z głębiej położonych części pastwiska. Był jednak zbyt niski, żeby przejść przez ogrodzenie. Sprawność fizyczna pozwoliłaby mu z łatwością przeskoczyć płot o wysokości półtora metra, ale było to zakazane. Zwierzęta bowiem miały nie wiedzieć, że można przez coś skakać poza torem przeszkód. Oprócz tego, lądując mógłby uszkodzić darń, co stanowiłoby wykroczenie. Tylko koniom wolno było ją niszczyć. Wiele za nie zapłacono i w związku z tym miały znaczne przywileje.

Tak więc Stile musiał przechodzić przez odległe od siebie furtki, a konie przerastające go masą dziewięć do piętnastu razy, nie zawsze chciały go przepuścić. Na szczęście umiał dobrze biegać i mógł w ten sposób je przechytrzyć. W każdej chwili oczywiście mogłyby go z łatwością przegonić, ale nie ścigały się, jeśli nie były do tego zmuszone. Wydawało się, że należy to do ich zasad; nie miały ochoty współzawodniczyć z człowiekiem w taki sposób, w jaki rywalizowały między sobą.

A potem odkrył przełazy — konstrukcje przypominające rozstawioną drabinę, które pozwalały mu przejść przez ogrodzenie i przeciągnąć górą taczki, nie dotykając płotu. Konie nie były w stanie przejść po czymś takim i nigdy nie próbowały. W pewnym sensie przełazy stanowiły pomost między dwoma światami. Dzięki nim nareszcie mógł poruszać się po pastwiskach na tyle szybko, żeby praca nie zajmowała mu zbyt wiele czasu.

Gdy podejmował służbę, musiał przybrać jakieś imię. Wybrał niewolnicze imię ojca ze swoim numerem służbowym, ale gdy protoński rejestr niewolników poprosił go o podanie jakiegoś bardziej osobistego określenia, podał właśnie to: Stile.

— Styl? Jak elegancja? — zapytał niewolnik, który prowadził rozmowę, patrząc na niego z rozbawieniem.

— Zbyt pretensjonalne imię, jak na chłopca twojego wzrostu — zauważył ironicznie.