Выбрать главу

Stile poczuł, że napinają mu się mięśnie brzucha, pośladków i ramion. „Chłopiec” miał już osiemnaście lat, rósł, ale dla obcych wyglądał na dwunastolatka. Depilatory rozpuszczone w bieżącej wodzie skutecznie redukowały odznaki jego męskiej dojrzałości. Niska kobieta nie miałaby takiego problemu. Jej najbardziej rzucające się w oczy cechy płciowe nie podlegały działaniu chemii. Stile miał już dosyć tych wiecznych przycinków. Ludzie normalnego wzrostu uważali się za niezmiernie dowcipnych, robiąc pogardliwe uwagi na temat jego wzrostu. Powoli nauczył się ukrywania irytacji, lecz nawet nie udawał, że tego rodzaju aluzje traktuje jako żart.

— Stile, jak przełaz w płocie: S-T-I-L-E. Jestem pomocnikiem pastucha.

— Aha — pojął wreszcie złośliwy urzędnik i zanotował. Od tej pory wszyscy się tak do niego zwracali.

Niewolnicy mieli obowiązek używania imion własnych. Tylko Obywatelom przypadał luksus anonimowości, gdyż zwracano się do nich „panie”. Jeśli niewolnik poznał imię swego pana, to zachowywał je w tajemnicy, chyba że został zapytany, kim jest jego pracodawca.

Wybór okazał się trafny. Imię brzmiało oryginalnie, a w kontekście Gry przypominało swój homonim, bo tam rzeczywiście zaprezentował własny styl. Najbardziej jednak lubił skojarzenia związane z właściwym znaczeniem imienia: mostu pomiędzy pastwiskami. Przełaz reprezentował wolność i szersze spojrzenie, dające jakby wybór między różnymi światami. Ta myśl bardzo się Stile’owi podobała.

W miarę nabierania doświadczenia stawał się coraz lepszym pracownikiem. Każda przeoczona kupka nawozu oznaczała punkty karne, wywołujące szyderstwa ze strony innych robotników. Wszyscy współpracownicy Stile’a byli od niego starsi, wyżsi i mieli dłuższy staż pracy. W społeczności niewolników nie mających żadnych praw oprócz przywilejów uzyskiwanych dzięki pracy, kwestie związane z niepisanym kodeksem i chwilowo posiadanymi względami stawały się bardzo istotne.

— Stile: dwa przeoczenia na polu gryki — ogłaszał ponuro koniuszy, omawiając zaniedbania z danego dnia, a w grupie rozlegały się złośliwe, ciche chichoty i Stile przez cały następny dzień znajdował się na dole totemu farmy. W pierwszych tygodniach zdarzało mu się to dosyć często. Wtedy koledzy „niechcąco” popychali go, a jeśli się bronił, dostawał reprymendę za chuligaństwo i dzięki temu ponownie zajmował ostatnie miejsce na totemie. Obowiązywała zasada poza oczywistymi przypadkami — że człowiek zajmujący na totemie wyższą pozycję miał zawsze rację, a kiedy liczyło się słowo jednego niewolnika przeciwko drugiemu, człowiek będący niżej przegrywał. Koniuszy, człowiek zasadniczo sprawiedliwy, skrupulatnie jej przestrzegał. Był to jedyny niewolnik na farmie posiadający prawdziwą władzę i jako jedynemu przysługiwał mu przywilej częściowej anonimowości: zamiast imienia używał tytułu. Nigdy nie przekraczał swoich uprawnień i nie pozwalał na to innym.

Aż nadszedł dzień, w którym Stile zrobił wszystko jak należy. Niżej znajdował się wtedy niezdarny młodzieniec imieniem Shingle. Kiedy obaj znaleźli się w przejściu między barakami, Shingle chciał potrącić Stile’a. Stile uchylił się, ale równocześnie jego stopa „niechcący” trafiła Shingle’a, który uderzył o ścianę stodoły.

Rozwścieczony Shingle ruszył do ataku, wymachując pięściami, ale Stile chwycił go, pociągnął jedną ręką i cisnął na soczystą, zieloną trawę z taką siłą, że ofiara padając, zrobiła w niej wyrwę. Shingle’owi zaparło dech, a inni robotnicy przyglądali się temu ze zdumieniem.

Nadszedł koniuszy.

— Co tu się stało? — zapytał.

— Wypadek — odpowiedzieli, uśmiechając się niewinnie. — Shingle potknął się o Stile’a.

Koniuszy przyjrzał się badawczo Stile’owi, który stał ze spuszczonymi oczyma wiedząc, że czekają go kłopoty i spodziewając się nowych szyderstw. Na tym terenie bójki były surowo zakazane.

— Shingle: jedna wyrwa w trawie — powiedział koniuszy i prawie się uśmiechnął, kiedy w grupie rozległy się chichoty.

Shingle bowiem znajdował się na dole totemu i to on powinien był unikać kłopotów. Nie miał prawa mieć rację. Koniuszy zwrócił się do Stile’a:

— Wypadki się zdarzają, ale w przyszłości staraj się ćwiczyć na sali gimnastycznej.

Wśród kolegów ranga Stile’a wzrosła. Nie wiedzieli, że potrafi walczyć. On zaś zapamiętał, że tym razem opowiedzieli się po jego stronie, zgodnie z przyjętymi zasadami, śmiejąc się z jego przeciwnika. Zrozumiał, że według niepisanych praw przedtem opowiadali się przeciwko niemu dlatego, że zajmował najniższe miejsce w hierarchii, a nie dlatego, że był nowy albo niski. Stanowiło to bardzo krzepiące odkrycie.

Po tym wydarzeniu Stile zaczął znajdować przyjaciół. Przedtem podświadomie trzymał się od innych z daleka zakładając, że nim pogardzają. Jeśli nawet tak było, to należało już do przeszłości. Kiedy mu się nie wiodło, chichotali nadal, ale przyjaźnie, niekiedy z nutką współczucia. Nawet Shingle, skwaszony po ich starciu, nigdy nie wrócił do. sprawy. Znał reguły gry i wiedział, że przegrał sprawiedliwie.

Tymczasem Stile stawał się specem w wykrywaniu końskiego nawozu. Zauważył, że konie zostawiają swoje stałe odchody w miejscach nieco ukrytych, oddalonych od tych, gdzie się żywią, pasą lub odpoczywają. To sprawiało, że początkowo trudno mu było je odnaleźć.

Każde zaniedbanie powodowało, że pracownik znajdował się nisko w hierarchii totemu. Tak więc Stile miał poważną motywację, aby się doskonalić. Rozwinął w sobie wybitną spostrzegawczość. Nos nie był w tym wypadku zbyt pomocny, bo końskie odchody nie wydzielają intensywnej woni. Powonienie pomagało tylko w pobliżu znaleziska. Wzrok także nie stanowił niezawodnego środka, bo nawóz mógł być ukryty w zagajnikach lub pośród krzaków. Zdarzało mu się znajdować odchody nawet na liściach nisko zwisających gałęzi, a deszcz — pod kopułami z konieczności sztuczny — sprawiał, że wtapiały się w otoczenie.

W sprawach końskiego nawozu intuicja Stile’a wyostrzyła się w sposób niezwykły. Potrafił jednym ruchem łopaty przerzucić do taczek całą kupkę nawozu, nie omijając ani jednej grudki. Poznał miejsca, w których konie najczęściej załatwiały swoje potrzeby i sprawdzał je na początku. Czasami trafiał do nich wcześniej niż sztuczne muchy.

Kiedy jednak stał się mistrzem w swoim zajęciu, praca zaczęła go nudzić. Czy po to opanował rachunek różniczkowy i całkowy, ekologię i fizykę kwantową, żeby przez dwadzieścia lat przerzucać nawóz? Dlaczego Obywatel tak się pospieszył, zatrudniając go i pakując w coś takiego?

Niestety, cała władza na Protonie należała do Obywateli. Nie tłumaczyli się niewolnikom ze swoich decyzji. Stile nie mógł się ani poskarżyć, ani zmienić pracodawcy. Miał tylko prawo przyjąć oferowane zatrudnienie albo wcześniej skończyć służbę na Protonie. Jeśli chciał pozostać, musiał poddać się systemowi.

Podczas pracy często obserwował konie. Robił to dyskretnie, żeby nie uznano, iż się wałkoni.

Po jakimś czasie rozpoznawał je bezbłędnie i znał ich najbardziej charakterystyczne zachowania.

Sonny był małym konikiem pociągowym używanym do szkolenia początkujących jeźdźców, chociaż nie potrafił dobrze kłusować. Od niego wyraźnie różnił się Simcoe Cloud, łaciaty wałach wysoki na szesnaście dłoni o ładnym wzorze, ale zbyt dużej głowie. Na pastwisku dominowała Navajo, klacz, doskonała ćwierćkrewka. Na innym pastwisku panowały: Misty, mała pulchna klacz rasy Tennessee Walker o silnęj woli i jej towarzyszka Sky Blue, mająca tylko czternaście dłoni wzrostu i ponad dwadzieścia lat. Blue dawniej biegała jako kłusak i była dobrze wyszkolona, ale nerwowa, mimo siwego łba. No i Cricket, również szary, ale jaśniejszy. Zgodnie z rejestrem białe zwierzęta nie istniały. Konia, który sprawiał wrażenie białego zapisywano jako albinosa albo szarego. Stąd dowcip: „Jakiej maści był biały koń Jerzego Waszyngtona? — Szarej”.