Выбрать главу

Konie stanowiły świat Stile’a, zwłaszcza w godzinach pracy. Nauczył się rozpoznawać wszystkie spotykane na Protonie rasy, od szetlandzkiego kucyka po potężnego konia pociągowego. Marzył o tym, żeby mieć z nimi więcej do czynienia, ale takie zajęcia należały do chłopców stajennych i były przez nich zazdrośnie strzeżone. Stile zaś był tylko pomocnikiem pastucha i nie miał prawa spoufalać się z inwentarzem.

Zachowując stosowny dystans, podziwiał ich piękno: wdzięk, siłę mięśni, sprężystość kroku, czujność uszu. Prawdziwe muchy nie występowały na Protonie, ale dostarczano sztucznych, które brzęczały i krążyły dookoła koni tylko po to, żeby dostarczyć im powodu do machania ogonem. Stile uwielbiał się temu przyglądać. Ogon wydawał mu się najpiękniejszym elementem konia, no, może poza grzywą. Raz widział obcego konia z zawiązaną na niej wstążką. Był to znak, że zwierzę lubi kopać. Jeśli pastuch albo chłopiec stajenny został uderzony przez zwierzę, to karano człowieka. Do niewolników należało zachowywanie należytej ostrożności i nie narażanie kosztownych końskich kopyt na kontakt z nędznym ludzkim ciałem.

Stile chłonął wiedzę jak gąbka. W owym czasie nie zdawał sobie z sprawy z tego, że niesłychana wartość przypisywana koniom wywarła przemożny wpływ na jego sposób myślenia.

Zwierzęta, które spotykał na pastwisku nie były wcale końmi wyścigowymi, lecz raczej emerytami, ofiarami kontuzji i ogierami drugiego rzędu, a jednak przedstawiały większą wartość niż życie niewolnika. Niektórzy buntowali się, w tajemnicy przed wszystkimi nienawidzili zwierząt, którymi musieli się zajmować, ale dla Stile’a konie były wcieleniem ideału. Możliwość przebywania na pastwisku w ich towarzystwie traktował jako szczególną łaskawość losu. Łąki bowiem stanowiły koński raj. Gdyby Stile urodził się koniem, też czułby się jak w niebie. W jego oczach były to stworzenia ładniejsze i doskonalsze od ludzi, a chociaż rozum nie chciał się z tym pogodzić, uczucia przeważyły. Stile był w koniach zakochany.

Stał się gorliwym badaczem gatunku. W wolnym czasie zaczął pilnie studiować podręczniki traktujące o końskim nawozie. Dowiedział się o istnieniu pasożytów jelit, które można w nim znaleźć: o robakach, larwach, wirusach i bakteriach. Oczywiście na Protonie nic takiego nie występowało, ale Stile udawał, że mogłoby i gorliwie szukał jakichś oznak. Nauczył się oceniać ogólny stan zdrowia konia na podstawie jego odchodów, potrafił odróżnić, czy koń musiał ciężko pracować, czy też nie, co jadał i w jakich proporcjach. Z biegiem czasu Stile potrafił doskonale rozpoznać każde zwierzę nawet po pozostawionym nawozie.

Pewnego dnia, drugiego roku służby Stile zauważył prawdziwego robaka. Natychmiast zgłosił to koniuszemu.

— Robak w naszym nawozie? — zapytał z niedowierzaniem zwierzchnik. — Chyba ci się przyśniło!

Koń został jednak zbadany, bo koniuszy nigdy nie zaniedbywał takich spraw i okazało się, że Stile ma rację. Powoli rozmnażająca się odmiana pasożyta przetrwała kwarantannę i zainfekowała zwierzę. Nie było to nic poważnego i nie przyniosłoby koniowi większej szkody, ale pasożyt istniał naprawdę. Larwy pokazały się w nawozie właśnie tego dnia, w którym Stile je zauważył. Spostrzegł schorzenie zanim mogło się rozprzestrzenić na inne zwierzęta.

Koniuszy kazał Stile’owi wziąć prysznic. Jak dziecku pomógł mu się umyć i uczesał mu włosy zgrzebłem. Stile, nieco zdziwiony, poddał się temu bez słowa. Potem koniuszy poprowadził go do niewielkich drzwi w ścianie stajni.

— Zawsze zwracaj się do niego „panie” i nigdy nie odwracaj się tyłem, dopóki nie każe ci odejść — udzielił mu krótkiej lekcji dobrego wychowania i wpuścił go przed sobą do środka.

Stile po raz pierwszy stanął twarzą w twarz ze swoim pracodawcą. Znalazł się w wytwornym gabinecie Obywatela. Zamiast trzech ścian były tam ogromne ekrany wideo przedstawiające trójwymiarowy górski krajobraz widziany z lotu ptaka. Podłogę pomieszczenia wyłożono prawie przezroczystym kwarcem, niewątpliwie importowanym z Ziemi, a więc cenniejszym od miejscowego złota. Co za bogactwo!

Obywatel siedział na wyściełanym aksamitem obrotowym fotelu, na którego poręczach znajdowało się kilka przycisków. Odziany był w ozdobną szatę, utkaną jakby z platyny, a na stopach miał miękkie zamszowe pantofle. Nie sprawiał wrażenia ani starca ani młodzieniaszka; kuracje odmładzające sprawiły, że miał przyjemną powierzchowność, ale jego wieku nie można było określić.

Mimo pozorów zdrowia i doskonałego wyglądu Obywateli, natura nie dawała się okiełznać. Niewielu dożywało ponad stu lat, chociaż wykorzystywali wszystkie dostępne osiągnięcia medycyny.

Pracodawca sprawiał wrażenia człowieka raczej przeciętnego. Od niewolnika różnił się tylko ubraniem. I to jak! Obywatel usadowiony był profilem do wchodzących.

Obserwował przesuwające się obłoki i zdawał się nikogo nie dostrzegać.

Koniuszy szturchnął Stile’a, który nieśmiało wykrztusił obwieszczenie swego przybycia:

— Panie.

Oczy Obywatela spoczęły na nim.

— To ty jesteś tym chłopakiem, który zauważył robaka? O dziwo, głos pracodawcy brzmiał także zupełnie zwyczajnie. — Tak, panie.

— Zostałeś awansowany na chłopca stajennego. Obywatel obrócił się w fotelu i ukazując swe platynowe plecy, dał Stile’owi sygnał odejścia.

Koniuszy zaprowadził go do chaty na skraju pastwiska. Chłopcy stajenni przyglądali się z zaciekawieniem, uprzejmie kłaniając się przełożonemu.

— Stile będzie teraz z wami — zawiadomił ich. Przynieście jego rzeczy.

Po chwili posłanie Stile’a, jego szczotka i ręcznik zostały porządnie ułożone na jednym z czterech łóżek w pomieszczeniu sypialnym. Chłopcy gratulowali Stile’owi. Oczywiście, znajdował się na dole hierarchii, jako „chłopak”, ale został członkiem bractwa. Niewątpliwie awansował. Teraz jeden prysznic na cztery osoby, a wieczorem o godzinę więcej wolnego czasu i ekran wideo w chacie!

Dni przerzucania nawozu minęły bezpowrotnie. Miejsce Stile’a na pastwisku zajął inny niewolnik. Stile zaś znalazł się w wyższej warstwie. Pracował bezpośrednio przy koniach. Nagrodę przyznano mu równie szybko, jak wymierzano kary za wykroczenia. Jednym gestem Obywatel sprawił, że dwa lata przerzucania gnoju stały się grą wartą świeczki…

Stile oderwał wzrok od nawozu. Patrzył nań prawie z sympatią.

Ruszył w dół rzeki, badając liczne ślady. Niektóre z koni były duże, inne średnie, jedne zdrowe, inne nieco mniej. Kilka miało pasożyty. Stile poczuł w związku z tym przewrotną satysfakcję — robakowi zawdzięczał przecież swój pierwszy awans!

Nad najświeższymi odchodami unosiły się prawdziwe muchy. Do tej pory znał je tylko z książek i z muzeum. Stare kupki nawozu leżały nienaruszone, porastały muchomorami, rozmywane były przez deszcz i poprzerastane trawą. Żaden szanujący się koń nie jadłby w takim miejscu, więc łodyżki traw pozostawały nietknięte. Naturalny sposób zapobiegania wyniszczeniu pastwiska? Może, ale Stile był zgorszony widząc wspaniałe łąki w takim zaniedbaniu. Kto zajmuje się końmi?

Chyba są dzikie i nikt się o nie nie troszczy. Oznaczałoby to, że po wybraniu tego, który mu się najbardziej spodoba, będzie musiał go ujeździć. Tym się nie martwił. Nawet mając uszkodzone kolana, zdoła się utrzymać na grzbiecie każdego konia, bo tylko jazda wyścigowa wymagała skrajnego ich obciążenia.