— Wiesz, Neyso — jest taka patriotyczna amerykańska pieśń z Ziemi. Nigdy tam oczywiście nie byłem, ale mówi ona o bursztynowych łanach zbóż, szkarłatnych górach i żyznych równinach i przypomina mi, że jestem głodny.
— Nie miałem nic w ustach od chwili, gdy znalazłem się w tym świecie. Nie wiem, czy takie szkarłatne góry rzeczywiście istnieją na Ziemi, ale tutaj są! Czy mogę zagwizdać?
Skierowała ucho w jego stronę, a potem zwróciła je do przodu. Miała śliczne, aksamitnoczarne uszy, które znakomicie wyrażały jej stan ducha. Mógł zaczynać.
Zagwizdał tę melodię. Do muzyki miał specjalny sentyment. Przypominała mu pewną dziewczynę poznaną dawno temu. Gwizdał więc piosenkę o bursztynowych polach, o szkarłatnych górach i pięknym krajobrazie. I wszystko stawało się coraz wspanialsze, przesycone nastrojem oczekiwania. Na co?
Neysa zatrzymała się koło drzewa. Była to wielka grusza z ogromnymi, dojrzałymi owocami.
— A niech cię! — zawołał Stile. — Czy one są jadalne?
Zeskoczył, nie czekając na odpowiedź. Towarzystwo jednorożca okazywało się ze wszech miar pożyteczne!
Klacz zbliżyła się do rosnącego nie opodal dzikiego zboża i zaczęła się paść. Też była głodna. Konie — jednorożce też! — nie mogą zbyt długo pozostawać bez jedzenia. Muszą poświęcać dużo czasu na pożywianie się. Bieg musi być przerywany okresami odpoczynku i taki styl życia odpowiadał Stile’owi.
Pierwsze godziny spędzone w nowym świecie nie były nudne. Najpierw atak demona, a potem poszukiwanie wierzchowca, ale gdyby tak miał dłużej pozostać tu sam, nuda i samotność rychło zaczęłyby mu doskwierać. Z Neysą jednak nawet ten obcy świat był cudowny. Może Stile szukał jej przede wszystkim dlatego, że brakowało mu towarzystwa?
Będzie musiał przyjąć, że da się tu bezpiecznie spędzić noc. Stile zerwał gruszkę. Wyglądała na jadalną. Jeśli powstrzyma się od jedzenia, nie ufając naturze, to co mu z tego przyjdzie? Ugryzł soczysty kęsek. Pycha…
Zjadł trzy duże owoce i na tym skończył. Nie ma co się przejadać. Zrobił sobie pod gruszą posłanie z siana i ułożył się na nim zaraz po zapadnięciu zmroku. Miał nadzieję, że nie będzie padał deszcz. Ale czy to ważne? Przecież wyschnie. Tutaj jest ciepło. Nie zmarznie, nawet jeśli zmoknie.
Neysa oddaliła się. Stile’a to nie zmartwiło. Był przekonany, że go nie opuści. A nawet jeśli zechce odejść, ma do tego prawo. Zawarli niepisane porozumienie, nic więcej. Może zostać anulowane przez którąkolwiek ze stron bez uprzedzenia. Mimo to, co jakiś czas popatrywał na pole. Wolałby, żeby w nocy pozostała przy nim. Nie wiedział, jakie są tu zagrożenia, ale był pewien, że Neysa dostrzeże je i zlikwiduje, tak jak unicestwiła demona w szczelinie i potwora śnieżnego…
Wschód księżyców był wspaniały. O wiele subtelniejszy niż słońca i można było na nie patrzeć wprost: Księżyce były bliskie i duże, a ich blask nadawał wolno przesuwającym się chmurom barwę błękitną. Najgrubsze z nich tworzyły czarne sylwetki na tle nieba, ale cieńsze jawiły się jako niebieskie plamy w różnych odcieniach, z podkreślonymi liniami, łukami i wypustkami, wszystko niewysłowionej piękność. Ach, wyruszyć tam, do magicznego świata nocnego nieba!
Zjawisko powoli blakło. Było tak samo krótkotrwałe jak wschód słońca, ale dostarczało niezwykłych wrażeń. Stile był pewien, że nie ma dwu takich samych wschodów i zachodów księżyca, zawsze coś się zmienia, ale kolejny widok jest równie piękny, jak poprzedni. Natura oferuje cuda tym, którzy są w stanie je zauważyć!
Coś się zbliżało. Nie był to jednorożec. Zaniepokoił się. Był przecież nagi i bezbronny. Na Protonie rzadko odczuwał potrzebę posiadania broni, chociaż wiedział, jak się nią posługiwać. Ten świat miał w sobie więcej dzikości, ale dzięki swej tajemniczości był bardziej intrygujący. Czy to nadchodzi nocny drapieżnik?
— Nie — to kobieta!
Nie miała broni ani ubrania i wydawała się raczej niegroźna. Było w niej coś znajomego.
Gdy znalazła się bliżej, padł na nią księżycowy blask. Obiecujący zarys wypełnił się w błękitnej poświacie. Była niewysoka, niższa od Stile’a, ale zdrowa i pięknie zbudowana. Miała doskonałe proporcje: drobne dłonie i stopy, smukłe nogi i dziewicze piersi. Jej paznokcie połyskiwały niczym perły, a czarne włosy lśniły. Na czole miała ozdobę z kości słoniowej. Nieco rzymski nos nie szpecił jej ładnej twarzy: Jedyną niedoskonałość stanowiło zadrapanie na przedramieniu, które już zaczynało się goić.
— Stile! — zawołała melodyjnie. — Neysa? — odrzekł, zaskoczony.
Uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego ramiona. Stile zrozumiał, że przyjaźń jednorożca to nie żarty. Gdy już ją zdobył, to całą.
Była oczywiście pewną odmianą demona: Żadna zwyczajna istota nie mogłaby ulec takiej przemianie. Ale Stile wiedział już, że są najrozmaitsze odmiany demonów. Liczyło się jednak nie to, jak bardzo się od siebie różnią wyglądem, lecz jak się do niego odnoszą. Ufał Neysie.
Objął ją i pocałował. Była gibka, delikatna i godna pożądania. Położył się z nią pod gruszą i wiedząc kim jest, kochał się z nią tak, jak z Sheen.
Rano Neysa pasła się opodal. Stile patrzył na nią, myśląc o minionej nocy. Czy oczekuje, że teraz będzie ją traktował inaczej? Czy odmówi mu swojego grzbietu?
Okazało się, że nastawienie Neysy nie uległo zmianie. Wciąż była jego wierzchowcem. Noc stanowiła tylko potwierdzenie ich związku, a nie jego zmianę. Już nigdy nie będzie myślał o jednorożcu jak o koniu, który ma róg.
Neysa, wypoczęta i najedzona, ruszyła przez pole lekkim kłusem, nadal kierując się na zachód. Kłus może być łagodny albo ostry, ten należał do najdelikatniejszych. Mimo, że wyglądała jak przeciętny koń, na Protonie sporo by za nią zapłacili, właśnie za ten kłus — o ile istotę taką w ogóle można by sprzedać albo kupić! Następnie przeszła w przyjemny cwał o synkopowym rytmie: raz — dwa — trzy — przerwa, raz — dwa — trzy — przerwa. W cwale przednie nogi konia poruszały się kłusem, a tylne galopem. Stopień komfortu jazdy zależał od nastroju wierzchowca. Dosiadanie tego wspaniałego stworzenia należało do wielkich przyjemności.
Neysa przeszła do kolejnego wariantu kłusa; kroku, w którym razem poruszały się na przemian prawe i lewe nogi. Dwa uderzenia w ziemię, które przechylały go raz na jeden bok, a raz na drugi, ale dzięki temu poruszali się szybciej. A potem wróciła do cwału, również nietypowego. Tylne kopyta uderzały o ziemię równocześnie z prawym przednim. Był to znów krok na dwa: jedna noga na zmianę z trzema. Raz — DWA! Raz — DWA! Musi dobrze kompensować wstrząs, bo inaczej rozsypią mu się kości.
Popisywała się swoimi umiejętnościami dowodząc, że żaden koń nie jest w stanie jej dorównać. Wczoraj przedstawiła kroki podstawowe, a dzisiaj pokazywała ich warianty.
— Wspaniale, Neyso — powiedział ciepło. — Jesteś najbardziej wszechstronną baletnicą, jaką znam.
Było się przed kim popisać. — To jeszcze jeden aspekt przyjaźni. Zwierzęta, tak samo jak ludzie, są skłonne zrobić wiele tylko po to, żeby zasłużyć na pochwałę. Co prawda, Neysa to ani zwierzę, ani człowiek.
Gdy Stile uznał repertuar kroków za wyczerpany, Neysa zaskoczyła go znowu. Zaczęła na swoim rogu grać melodie. Nie wydawała pojedynczych melodyjnych dźwięków, lecz harmonijną, wielogłosową muzykę. Kopyta wybijały kontrapunkt. Całość przypominała dostojny marsz.
— Krok na pięć! — zażyczył sobie Stile. — Synkopowanie do muzyki!