— Nie patrz tak na mnie — rzekła Kathy, sącząc „śrubokręt”.
— Rozwaliłeś drzwi życia tym swoim wielkim, tępym łbem. A teraz nie można ich zamknąć — głośno powiedział sam do siebie.
— Z czego to? — zapytała Kathy.
— Z mojego życia.
— Brzmi jak poezja.
— Gdybyś oglądała mój program — rzekł — wiedziałabyś, że często tryskam takimi mądrościami.
— Zamierzam przejrzeć program TV i sprawdzić, czy tam jesteś — odparła, mierząc go chłodnym spojrzeniem.
Odstawiła koktajl i zaczęła szukać w stosie gazet piętrzących się pod wiklinowym stolikiem.
— Ja nawet nie przyszedłem na świat — powiedział. — Sprawdziłem to.
— Twojego show nie ma w programie — stwierdziła Kathy, odwracając kolejną stronę gazety i studiując ramówkę.
— Zgadza się — potwierdził. — Teraz wiesz już o mnie wszystko. — Poklepał kieszeń, w której miał podrobione dokumenty. — Włącznie z tym. I ich mikronadajnikami, jeśli to prawda.
— Oddaj mi je — powiedziała — a usunę mikronadajniki. To potrwa tylko sekundę. — Wyciągnęła rękę. Oddał jej dokumenty. — Nie obchodzi cię, czy je wyjmę czy nie?
— Nie, nie obchodzi — odparł obojętnie. — Straciłem zdolność odróżniania dobra i zła, prawdy i kłamstwa. Jeśli chcesz usunąć te plamki, zrób to. Jeśli masz ochotę.
Po chwili oddała mu dokumenty, uśmiechając się uśmiechem szesnastolatki. Patrząc na jej młodzieńczą, naturalną radość, powiedział:
— Czuję się stary jak ów wiąz.
— To z Finnegans Wake — zawołała uszczęśliwiona Kathy. — Kiedy stare praczki o zmierzchu zmieniają się w drzewa i skały.
— Czytałaś Finnegans Wakel — spytał ze zdziwieniem.
— Widziałam flm. Cztery razy. Lubię Hazeltine’a, uważam, że to największy z żyjących reżyserów.
— Gościłem go w moim programie — rzekł Jason. — Chcesz wiedzieć, jaki jest naprawdę?
— Nie — odparła Kathy.
— Może powinnaś wiedzieć.
— Nie — powtórzyła, potrząsając głową; lekko podniosła głos. — I nie próbuj mi tego mówić — dobrze? Wierzę w to, w co chcę wierzyć, i ty wierz, w co chcesz. W porządku?
— Jasne.
Dobrze ją rozumiał. Prawda, często myślał, jest przeceniana. W większości przypadków łagodne kłamstwo jest lepsze i bardziej litościwe. Szczególnie między mężczyznami a kobietami, prawdę mówiąc, zawsze, kiedy chodzi o kobietę.
Oczywiście, to właściwie nie była kobieta, ale dziewczyna. Dlatego postanowił, że tym bardziej należy uciec się do uprzejmego kłamstwa.
— To uczony i artysta.
— Naprawdę? — Spojrzała na niego z nadzieją w oczach.
— Tak.
Słysząc to, odetchnęła z ulgą.
— A zatem wierzysz — mówił, idąc za ciosem — że spotkałem Michaela Hazeltine-’a, najlepszego reżysera flmowego, jak sama powiedziałaś. Wierzysz więc, że jestem szó-stakiem… — urwał, nie to zamierzał powiedzieć.
— Szóstakiem — powtórzyła Kathy, marszcząc czoło, jakby usiłowała sobie coś przypomnieć. — Czytałam o nich w „Time”. Przecież oni wszyscy nie żyją. Czyż rząd nie kazał ich otoczyć i wystrzelać, jednego po drugim, po tym jak ich przywódca… Jak on się nazywał? Teagarden; tak, tak się nazywał. Willard Teagarden. On próbował… jak to określić? Załatwić Gwardię Narodową? Usiłował rozwiązać ją jako nielegalną, paromilitajną…
— Paramilitarną — poprawił Jason.
— Wcale nie słuchasz tego, co mówię.
— Ależ słucham — odparł szczerze. Czekał. Dziewczyna nie podjęła tematu. — Chryste! — burknął. — Dokończ to, co mówiłaś!
— Myślę — powiedziała w końcu Kathy — że to siódmacy udaremnili ten zamach.
Zamyślił się. Siódmacy. Nigdy nie słyszał o żadnych siódmakach. Nic nie mogło bardziej nim wstrząsnąć. Dobrze, pomyślał, że wymknęło mi się słowo „szóstak”. Teraz naprawdę czegoś się dowiedziałem. Wreszcie. W tym labiryncie niepewności i półprawd.
Mały segment ściany odchylił się, skrzypiąc, i do pokoju wszedł czarno-biały, bardzo młody kot. Kathy natychmiast rozpromieniła się i wzięła go na ręce.
— Filozofa Dinmana — rzekł Jason. — Nieunikniony kot. Znał ten punkt widzenia; prawdę mówiąc, sam przedstawił Dinmana telewidzom podczas jednego ze swoich specjalnych programów.
— Nie, ja go po prostu kocham — oświadczyła Kathy, z radośnie błyszczącymi oczami podając mu kota.
— Jednak wierzysz — powiedział, gładząc łepek zwierzęcia — że posiadanie zwierzęcia zwiększa empatię właściciela…
— Pieprzyć to — odrzekła Kathy, przyciskając kota do piersi, jak pięciolatka swojego pierwszego ulubieńca. Tak przewiduje szkolny program: wspólna świnka morska. — To Domenico.
— Na cześć Domenico Scarlattiego?
— Nie, na cześć Domenico Market, kawałek dalej; mijaliśmy go, idąc tutaj. Kiedy jestem w mniejszym mieszkaniu — w tym pokoju — robię tam zakupy. Czy Domenico Scarlatti to muzyk? Chyba o nim słyszałam.
— Nie, to nauczyciel, który uczył Abrahama Lincolna angielskiego.
— Aha — z roztargnieniem kiwnęła głową, bawiąc się z kotem.
— Żartuję sobie z ciebie — powiedział — a to nieładnie. Przepraszam. Kathy spojrzała na niego, tuląc kotka.
— Nigdy bym się nie zorientowała — mruknęła.
— Dlatego to nieładnie z mojej strony.
— Dlaczego? — spytała. — Przecież nawet bym nie wiedziała. Chcę powiedzieć, że to oznacza, że jestem po prostu głupia. Prawda?
— Nie jesteś głupia — odparł Jason. — Tylko niedoświadczona. — Obliczył w przybliżeniu różnicę wieku między nimi. — Żyję dwa razy dłużej od ciebie — przypomniał. — A przez ostatnie dziesięć lat ocierałem się o najsławniejszych ludzi na Ziemi. A ponadto…
— A ponadto — powiedziała Kathy — jesteś szóstakiem. Nie zapomniała o tym. Oczywiście. Mógłby powiedzieć jej milion rzeczy i po dziesięciu minutach zapomniałaby o wszystkich, oprócz tej jednej, istotnej sprawy. No cóż, taki już jest ten świat. Zdążył się do tego przyzwyczaić; na tym polegała różnica między nimi.
— Czym jest dla ciebie Domenico? — zapytał Jason, zmieniając temat. Uświadomił sobie, że zrobił to niezręcznie, ale pytał dalej. — Czy daje ci coś, czego nie zapewniają kontakty z innymi ludźmi?
Zmarszczyła brwi i zamyśliła się.
— Jest zawsze zajęty. Wciąż coś robi. Na przykład śledzi jakiegoś owada. Bardzo dobrze radzi sobie z muchami, nauczył się je zjadać. — Uśmiechnęła się z zadowoleniem. — Nie muszę zadawać sobie pytania, czy powinnam wydać go panu McNulty’emu. Pan McNulty to mój policyjny kontakt. Daję mu odbiorniki analogowe dostrojone do mikronadajników — tych plamek, jakie ci pokazałam…
— A on ci płaci. Skinęła głową.
— A jednak mieszkasz właśnie tak.
— Ja… — z trudem znalazła odpowiedź — nie mam zbyt wielu klientów.
— Nonsens. Jesteś dobra, widziałem cię przy pracy. Masz doświadczenie.
— Talent.
— Ale dobrze wyćwiczony.
— No dobrze, wszystko wydaję na mieszkanie w centrum, na mój apartament. Zacisnęła zęby; nie podobało jej się, że ją naciska.
— Nie. Nie uwierzył jej. Po krótkiej przerwie powiedziała:
— Mój mąż żyje. Jest w obozie pracy na Alasce. Usiłuję go wykupić, pracując jako informatorka pana McNulty’ego. On mówi, że za rok — z ponurym wyrazem twarzy wzruszyła ramionami — Jack wyjdzie na wolność i wróci do mnie.