— Nie zamierzam. Wydało mu się, że powinien to powiedzieć.
— Tak — zamierzasz. W pewien sposób. To współzawodnictwo.
— Dla mnie jesteś tylko małą dziewczynką w małym pokoiku w małym budynku. Dla mnie cały ten świat i każdy w nim jest mój.
— Nie wtedy, kiedy siedzisz w obozie pracy.
Musiał przyznać jej rację skinieniem głowy. Kathy miała denerwujący zwyczaj odpierania ataku.
— Teraz trochę rozumiesz — powiedziała — prawda? O mnie i Jacku, a także dlaczego mogę iść z tobą do łóżka, nie krzywdząc Jacka? Kiedy byłam w Morningside, poszłam do łóżka z Davidem, ale Jack zrozumiał: wiedział, że musiałam to zrobić. Czy ty byś zrozumiał?
— Jeśli byłaś psychicznie…
— Nie, nie dlatego. Ponieważ moim przeznaczeniem było pójść do łóżka z Mickey-em Quinnem. Tak musiało być, odegrałam moją kosmiczną rolę. Rozumiesz?
— W porządku — rzekł łagodnie.
— Myślisz, że jestem pijana. — Kathy spojrzała na swój koktajl. — Masz rację, za wcześnie na drinka. — Odstawiła na pół opróżnioną szklankę. — Jack rozumiał, a przynajmniej mówił, że rozumie. Czyżby kłamał? Żeby mnie nie stracić? Ponieważ gdybym musiała wybierać między nim a Mickeyem Quinnem… — urwała. — Przecież wybrałam Jacka. Zawsze tak będzie. A jednak musiałam pójść do łóżka z Davidem. A właściwie z Mickeyem Quinnem.
Wpakowałem się w znajomość ze skomplikowaną, dziwną, chorą istotą, powiedział sobie Jason Taverner. Pokręconą tak samo jak Heather Hart, a nawet bardziej. Bardziej niż ktokolwiek, kogo spotkałem przez czterdzieści dwa lata życia. Tylko jak mam się jej pozbyć, żeby o wszystkim nie dowiedział się McNulty? Chryste, pomyślał z niesmakiem. Może nie zdołam. Może ona tylko bawi się mną, a kiedy się znudzi, wezwie gliny. A wtedy koniec ze mną.
— Czy nie uważasz — powiedział głośno — że przez ponad czterdzieści lat nauczyłem się, jak sobie z tym radzić?
— Ze mną? — spytała sprytnie. Kiwnął głową.
— Myślisz, że kiedy pójdziesz ze mną do łóżka, wydam cię glinom.
Jeszcze nie doszedł do tego wniosku. Był jednak bliski. Dlatego rzekł ostrożnie:
— Myślę, że na swój niezręczny, niewinny, dziewiętnastoletni sposób nauczyłaś się wykorzystywać ludzi. Uważam to za okropne. A kiedy raz zaczniesz, nie możesz przestać. Nawet nie wiesz, że to robisz.
— Nigdy bym cię nie wydała. Ja cię kocham.
— Znasz mnie zaledwie od pięciu godzin. Nawet mniej.
— Mimo to wiem. Jej głos, jej wyraz twarzy zdradzał głębokie przekonanie i powagę.
— Nawet nie jesteś pewna, kim jestem!
— Nigdy nie jestem pewna, kto kim jest. Co do tego musiał jej przyznać rację. Mimo to spróbował innej taktyki.
— Słuchaj. Jesteś dziwną kombinacją niewinnej romantyczki i… — urwał; nasuwało mu się słowo „podstępna”, ale szybko je odrzucił — i wyrachowanej, zręcznej manipulatorki.
Jesteś, myślał, umysłową prostytutką. Prostytuujesz się w myślach z każdym i ze wszystkim. Chociaż nigdy tego nie pojmiesz. A nawet gdyby, stwierdzisz, że zostałaś do tego zmuszona. Tak, zmuszona, tylko przez kogo? Przez Jacka? Przez Davida? Przez siebie samą, myślał. Przez to, że chciałaś dwóch mężczyzn jednocześnie — i miałaś obu.
Biedny Jack, myślał. Ty biedny, cholerny draniu. Szufujesz gówna gdzieś w obozie pracy na Alasce, czekając, aż uratuje cię ta wariatka. Nie wstrzymuj oddechu.
Tego wieczoru, bez entuzjazmu, jadł z Kathy kolację we włoskiej restauracji opodal jej pokoju. Zdawała się znać właściciela i kelnerów; w każdym razie powitali ją, a ona z roztargnieniem odpowiedziała na powitania, jakby ledwie je słyszała. A może, pomyślał Jason, ledwie zdawała sobie sprawę z tego, gdzie jest.
Dziewczynko, myślał, gdzie reszta twego ducha?
— Lasagna jest bardzo smaczna — powiedziała Kathy, nie patrząc na jadłospis; wydawała się teraz bardzo daleka i oddalała się coraz bardziej. Z każdą chwilą. Wyczuł nadchodzący kryzys. Jednakże nie znał jej dość dobrze, nie miał pojęcia, jaką przybierze formę. Nie podobało mu się to.
— Kiedy wybuchasz — spytał nagle, usiłując ją zaskoczyć — co robisz?
— Och — odparła obojętnie — rzucam się na podłogę i wrzeszczę albo kopię każdego, kto próbuje mnie powstrzymać, kto narusza moją wolność.
— Masz teraz na to ochotę? Spojrzała na niego.
— Tak.
Zobaczył, że jej twarz zmieniła się w maskę bólu i udręki. Oczy pozostały jednak suche. Tym razem nie będzie łez.
— Nie brałam leków. Powinnam zażywać dwadzieścia miligramów aktozyny dziennie.
— Dlaczego jej nie brałaś?
Nigdy nie przestrzegają zaleceń lekarza; już kilka razy spotkał się z takim przypadkiem.
— Otępia — odparła, dotykając nosa palcem wskazującym, jakby dopełniała jakiegoś skomplikowanego rytuału, który powinien być wykonany niezwykle dokładnie.
— Skoro jednak…
— Nie będą się pierdolić z moim umysłem — przerwała mu Kathy ostrym tonem. — Nie pozwolę na to żadnym UP. Wiesz, kto to jest UP?
— Chyba właśnie mi powiedziałaś.
Mówił cicho i spokojnie, kierując całą uwagę na nią… jakby próbował utrzymać ją w ryzach, zachować przy zdrowych zmysłach. Podano jedzenie. Było okropne.
— Czyż to nie jest cudownie, autentycznie włoskie? — spytała Kathy, nawijając spaghetti na widelec.
— Tak — przytaknął niepotrzebnie.
— Myślisz, że zamierzam wybuchnąć, i nie chcesz mieć nic z tym wspólnego.
— Zgadza się.
— To wyjdź.
— Ja… — zawahał się. — Lubię cię. Chcę mieć pewność, że nic ci nie jest.
Łagodne kłamstwo, z rodzaju tych, jakie aprobował. Brzmiało lepiej, niż gdyby powiedział: Jak tylko wyjdę, nie minie dwadzieścia sekund, a zadzwonisz do McNulty’ego. Był tego niemal pewien.
— Nic mi nie będzie. Odprowadzą mnie do domu. Niedbałym gestem wskazała na ludzi w restauracji: klientów, kelnerów i kasjera. Na kucharza pocącego się w przegrzanej, źle wietrzonej kuchni. Na pijaka przy barze, bawiącego się szklanką piwa Olympia.
— Nie bierzesz odpowiedzialności — rzekł, ostrożnie dobierając słowa, przekonany, że postępuje właściwie.
— Za kogo? Nie biorę odpowiedzialności za twoje życie, jeśli o tym mówisz. To twoja robota. Nie obciążaj mnie tym.
— Odpowiedzialności — powtórzył — za konsekwencje swojego postępowania.
Dryfujesz moralnie i etycznie. Wynurzysz się to tu, to tam, a potem znów idziesz pod wodę. Jakby nic się nie stało. Niech inni męczą się z falami przypływu.
Uniosła głowę, spojrzała mu w oczy i odparła:
— Zraniłam cię? Ocaliłam cię przed policją, to właśnie zrobiłam. A może źle postąpiłam? Co?
Jej głos przybrał na sile. Patrzyła na niego bezlitosnym, nieruchomym wzrokiem, nadal trzymając widelec z nawiniętym spaghetti. Westchnął. To beznadziejne.
— Nie — powiedział. — Dobrze zrobiłaś. Dziękuję. Doceniam to.
Mówiąc to, czuł, jak ogarnia go fala nienawiści za to, że tak go omotała. Jedna mała, zwyczajna dziewiętnastolatka, usidlająca takiego dojrzałego szóstaka jak on — to było tak nieprawdopodobne, że chwilami miał ochotę wybuchnąć śmiechem. Z drugiej strony jego sytuacja wcale nie była zabawna.
— Czy jestem dla ciebie miła? — dociekała.
— Tak.
— Czujesz moją miłość do ciebie, prawda? Posłuchaj. Można ją niemal usłyszeć.