— Przez chwilę bacznie nasłuchiwała. — Moja miłość rośnie jak delikatna winorośl.
Jason skinął na kelnera.
— Co tutaj macie? — spytał szorstko. — Tylko piwo i wino?
— Jest jeszcze kompot, sir. Z najlepszej odmiany Acapulco Gold. I haszysz, pierwsza klasa.
— Ale żadnych mocniejszych trunków?
— Nie, sir. Ruchem ręki odprawił kelnera.
— Potraktowałeś go jak służącego — rzekła Kathy.
— Tak — przyznał i głośno jęknął. Zamknął oczy, pomasował nasadę nosa. Równie dobrze może dociągnąć to do końca; w końcu jednak zdołał wywołać jej gniew. — To kiepski kelner i kiepska restauracja. Chodźmy stąd.
— A więc tak zachowuje się osobistość. Rozumiem — powiedziała złośliwie Kathy i odłożyła widelec.
— Co wydaje ci się, że rozumiesz? — spytał, nie usiłując załagodzić sytuacji. Porzucił rolę wyrozumiałego przyjaciela i nigdy do niej nie wróci. Wstał i sięgnął po płaszcz.
— Idę — oznajmił. Włożył płaszcz.
— O Boże — powiedziała Kathy, zamykając oczy; jej usta, zniekształcone grymasem, były szeroko otwarte. — O Boże. Nie. Coś ty narobił? Czy wiesz, co zrobiłeś? Czy w pełni zdajesz sobie sprawę? Czy rozumiesz?
A potem, z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi pięściami, odchyliła głowę i zaczęła krzyczeć. Nigdy w życiu nie słyszał takich wrzasków; stał jak sparaliżowany, gdy te dźwięki — oraz widok skurczonej, wykrzywionej twarzy — ogłuszały go i otępiały. To krzyk udręczonej psychiki, mówił sobie, płynący z głębi podświadomości, nie wydawany przez jedną osobę, lecz przez całe społeczeństwo.
Wiedział, że to nie pomoże.
Właściciel i dwaj kelnerzy biegli do nich, wciąż ściskając jadłospisy. Jason widział i zapamiętał najdrobniejsze szczegóły. Wydawało się, że wszystko zastygło w bezruchu na dźwięk jej wrzasków: goście unoszący widelce, opuszczający łyżki, żujący… wszystko znieruchomiało, pozostał tylko straszliwy, okropny wrzask.
Słyszał wypowiadane przez nią słowa. Brzydkie słowa, jakby odczytywane z jakiegoś płotu. Krótkie, mszczące słowa skierowane do wszystkich w restauracji, także do niego. Szczególnie do niego.
Właściciel, gwałtownie ruszając wąsem, skinął na kelnerów, którzy podnieśli Kathy z krzesła, chwycili pod ręce i na znak szefa wyciągnęli zza stolika, przenieśli przez salę i wyprowadzili na ulicę.
Zapłacił rachunek i pospieszył za nimi.
Przy wyjściu zatrzymał go właściciel. Wyciągał rękę.
— Trzysta dolarów — powiedział.
— Za co? Za wyniesienie jej na ulicę?
— Za to, że nie wezwałem policji — odparł właściciel. Jason zapłacił w ponurym milczeniu.
Kelnerzy posadzili ją na chodniku, blisko krawężnika. Teraz siedziała cicho, zasłaniając rękami oczy, kołysząc się i bezgłośnie poruszając wargami. Kelnerzy obserwowali ją przez chwilę, widocznie sprawdzając, czy nie sprawi więcej kłopotów, a następnie pospieszyli z powrotem do restauracji. Zostawili go z Kathy na chodniku, pod czerwono-białym neonem.
Klęknąwszy przy niej, położył rękę na jej ramieniu. Tym razem nie odsunęła się.
— Przykro mi — powiedział. I mówił szczerze. — Zdenerwowałem cię.
Sprawdziłem cię, powiedział sobie, i okazało się, że nie blefowałaś. Dobrze, wygrałaś.
Poddaję się. Od tej pory będzie, jak chcesz. Tylko powiedz, czego chcesz. Pomyślał: tylko pospiesz się, na Boga. Uwolnij mnie najszybciej, jak możesz. Miał przeczucie, że to nie nastąpi zbyt szybko.
5
Ręka w rękę szli razem wieczorną ulicą; wokół nich współzawodniczyły, błyskały, mrugały, jarzyły się barwne plamy tworzone przez wirujące, pulsujące, drgające światła neonów. Takie sąsiedztwo nie cieszyło go; widział to milion razy, w nieskończoność powielane w różnych miejscach kuli ziemskiej. Od czegoś takiego uciekł przed laty, wykorzystując swoje szóstacze zdolności, ale teraz musiał wrócić.
Nie miał nic przeciwko ludziom, widział w nich uwięzionych tu zwyczajnych, którzy bez własnej winy mieli pozostać tutaj na zawsze. Nie oni to wymyślili, nie lubili tego, znosili to z trudem, tak samo jak on. Prawdę mówiąc, miał poczucie winy, patrząc na ich ponure twarze i skrzywione usta, zaciśnięte i nieszczęśliwe.
— Tak — odezwała się wreszcie Kathy. — Chyba naprawdę zakochałam się w tobie, ale to twoja wina, to ten magnetyczny urok, jaki emanujesz. Czy wiesz, że ja go widzę?
— O rany! — rzekł machinalnie.
— Jest jak ciemnopurpurowy aksamit — oznajmiła Kathy, ściskając jego dłoń zdumiewająco silnymi palcami. — Bardzo intensywny. A czy widzisz moją magnetyczną aurę?
— Nie.
— To dziwne. Myślałam, że ją widzisz.
Teraz wydawała się całkiem spokojna; epizod z przeraźliwym krzykiem minął, przynosząc względne ukojenie. Osobowość zbliżona do pseudoepileptycznej, stwierdził. Tak mija jej dzień za dniem, aż…
— Moja aura — przerwała mu te rozważania — jest jasnoczerwona. Ma kolor namiętności.
— Cieszę się — odparł Jason.
Przystanęła i spojrzała mu w oczy. Chciała coś z nich wyczytać. Miał nadzieję, że nie zdoła.
— Jesteś wściekły, ponieważ przestałam panować nad sobą? — dopytywała się.
— Nie.
— Wydaje się, że tak. Myślę, że jesteś wściekły. No cóż, chyba tylko Jack to rozumie. I Mickey.
— Mickey Quinn — powiedział w zadumie.
— Czy to nie wspaniała postać? — spytała Kathy. Mógłby jej dużo o tym powiedzieć, ale to nie miało sensu.
Ona wcale nie chciała wiedzieć; uważała, że już wszystko wie. I w co jeszcze wierzysz, mała dziewczynko? — zastanawiał się. Na przykład, jak sądzisz, co wiesz o mnie? Równie mało co o Mickeyu Quinnie czy Arlene Howe i wszystkich pozostałych, którzy dla ciebie w rzeczywistości nie istnieją? Pomyśl, co mógłbym ci opowiedzieć, gdybyś — choć przez chwilę — mogła mnie wysłuchać; ale ty nie możesz tego słuchać. Przeraziłyby cię moje słowa. A zresztą, przecież ty już wszystko wiesz.
— Jak to jest — zapytał — spać z tyloma sławnymi ludźmi?
Stanęła jak wryta.
— Uważasz, że spałam z nimi dlatego, że byli sławni? Za kogo ty mnie bierzesz, za jakąś dziwkę? Naprawdę tak o mnie myślisz?
Jak lep na muchy, pomyślał. Omotywała go każdym wypowiedzianym przez niego słowem. Nie mógł wygrać.
— Uważam — odparł — że miałaś interesujące życie. Jesteś interesującą osobą.
— I ważną — dodała Kathy.
— Tak — potwierdził. — I ważną. Pod pewnymi względami najważniejszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem. To zdumiewające przeżycie.
— Naprawdę tak uważasz?
— Tak — powiedział z przekonaniem. W pewien szczególny, pokrętny sposób rzeczywiście tak było. Nikt nigdy nie omotał go tak dokładnie, nawet Heather. Nie mógł znieść tego, przez co musiał teraz przechodzić, ale nie był też w stanie uciec. Miał wrażenie, że siedzi za kierownicą swojego unikatowego, robionego na zamówienie śmigacza, patrząc, jak zapala się jednocześnie czerwone, zielone i pomarańczowe światło: sytuacja bez wyjścia. Sprawiła to irracjonalność jej zachowania. Straszliwa siła, myślał, braku logiki. Archetypów. Działająca z przepastnych głębi zbiorowej podświadomości, która łączyła go z nią — i z każdym — węzłem, którego nie da się rozsupłać, dopóki żyją.
Nic dziwnego, pomyślał, że niektórzy ludzie, wielu ludzi marzy o śmierci.