— Bo mają dużo białka.
— Tak, ale nie dlatego, nie kupuję ich dla siebie. Co tydzień kupuję całą torbę dla Billa, mojego żółwia.
— Nie widziałem żadnego żółwia.
— Jest w moim większym mieszkaniu. Chyba nie sądzisz, że kupowałabym zdechłe muchy dla siebie, co?
— De gustibus non est disputandum — zacytował.
— Zaraz. Sprawy gustu nie podlegają dyskusji. Zgadza się?
— Zgadza. Co oznacza, że jeśli chcesz jeść zdechłe muchy, to się nie przejmuj i jedz.
— One są dla Billa, on je lubi. To jeden z tych małych zielonych żółwi… nie żółw lądowy czy inny. Czy widziałeś kiedyś, jak one łapią pokarm, na przykład muchę pływającą w wodzie? Są bardzo małe, ale to okropne. W jednej sekundzie mucha jest tam, a nagle płask! — i już jest w żółwiu. — Roześmiała się. — Już jest trawiona. Można z tego wyciągnąć pewien wniosek.
— Jaki? — spytał i zaraz się domyślił. — Że kiedy gryziesz, to albo dostajesz wszystko, albo nic, ale nigdy część?
— Właśnie tak.
— A ty, co masz? — zapytał ją. — Wszystko czy nic?
— Ja… nie wiem. Dobre pytanie. No cóż, nie mam Jacka, ale może go już nie chcę? Minęło cholernie dużo czasu. Chyba nadal go potrzebuję. Ciebie jednak potrzebuję bardziej.
— Myślałem, że ty możesz kochać dwóch mężczyzn jednakowo.
— Czy ja tak powiedziałam? — zastanawiała się, idąc. — Chciałam powiedzieć, że to byłaby idealna sytuacja, ale w życiu można najwyżej zbliżyć się do… rozumiesz? Śledzisz mój tok rozumowania?
— Śledzę — odparł — i widzę, do czego prowadzi. Do chwilowego zapomnienia o Jacku, kiedy jestem w pobliżu, i psychicznego powrotu do niego, kiedy mnie nie ma. Zawsze tak robisz?
— Nigdy go nie porzucam — ucięła Kathy.
Szli dalej w milczeniu, aż doszli do starego budynku z lasem nie używanych już anten telewizyjnych wyrastających z każdego centymetra dachu. Kathy poszperała w torebce, znalazła klucze i otworzyła drzwi do pokoju.
Światła były zapalone. Na koślawej kanapie naprzeciw nich siedział mężczyzna w średnim wieku, o siwych włosach i w szarym garniturze. Był mocno zbudowany, lecz nieskazitelnie ubrany, miał idealnie wygolone policzki: żadnych zacięć, podrażnień czy braków. Był doskonale ostrzyżony i uczesany, każdy włos na jego głowie był na swoim miejscu.
— Pan McNulty — przedstawiła Kathy słabym głosem. Wstając, mocno zbudowany mężczyzna wyciągnął w kierunku Jasona prawą rękę. Jason odruchowo zamierzał ją uścisnąć.
— Nie — powiedział. — Nie zamierzam ściskać panu ręki; chcę zobaczyć pańskie dokumenty, te, które ona dla pana zrobiła. Proszę mi je dać.
Bez słowa — nie było o czym mówić — Jason podał mu swój portfel.
— Nie zrobiłaś ich — stwierdził McNulty po krótkich oględzinach — chyba że stałaś się o niebo lepsza.
— Niektóre z tych dokumentów mam od lat — powiedział Jason.
— Naprawdę? — mruknął McNulty. Zwrócił mu portfel i dokumenty. — Kto podrzucił mu mikronadajnik? — zapytał Kathy. — Ty? Ed?
— Ed — odpowiedziała Kathy.
— I co my tu mamy? — rzekł McNulty, mierząc wzrokiem Jasona, jakby brał wymiary trumny. — Mężczyzna po czterdziestce, dobrze ubrany, modne ciuchy. Drogie buty… zrobione z prawdziwej skóry. Zgadza się, panie Taverner?
— Bukat — odparł Jason.
— Według dokumentów jest pan muzykiem — rzekł McNulty. — Gra pan na jakimś instrumencie?
— Śpiewam.
— Niech pan coś dla nas zaśpiewa.
— Idź do diabła — odrzekł Jason i zdołał zapanować nad głosem; słowa zabrzmiały dokładnie tak, jak chciał. Nie głośniej, nie ciszej.
— On wcale nie pęka. Wie kim jestem? — powiedział McNulty do Kathy.
— Tak. Ja… powiedziałam mu. Częściowo.
— Powiedziałaś mu o Jacku — mruknął McNulty. A do Jasona rzekł: — Nie ma żadnego Jacka. Ona uważa inaczej, ale to zwykłe urojenia. Jej mąż zginął trzy lata temu w wypadku drogowym, nigdy nie był w obozie pracy.
— Jack żyje — wtrąciła Kathy.
— Widzi pan? Doskonale przystosowała się do świata zewnętrznego, oprócz tej jednej idei. Nie może się jej pozbyć, tylko ona stabilizuje jej życie. — Wzruszył ramionami. — To nieszkodliwa idea i zapewnia jej równowagę. Dlatego nie próbujemy jej leczyć psychiatrycznie.
Kathy zaczęła cicho płakać. Wielkie łzy spływały jej po policzkach i opadały, jak kleksy, na bluzkę. Tu i tam pojawiły się ślady łez w postaci ciemnych plam.
— Za parę dni porozmawiam z Edem Pracim — oznajmił McNulty. — Zapytam go, dlaczego podrzucił panu mikronadajnik. On miewa przeczucia; pewnie kierował się przeczuciem.
— Po chwili dodał: — Proszę pamiętać, że dokumenty w pańskim portfelu to kopie tych, które znajdują się w różnych bankach danych rozsianych na kuli ziemskiej. Te kopie są zadowalające, ale może zechcę sprawdzić oryginały. Miejmy nadzieję, że również są w porządku.
— Przecież to rzadko stosowana procedura. Statystycznie… — odezwała się Kathy słabym głosem.
— W tym przypadku — powiedział McNulty — sądzę, że warto spróbować.
— Dlaczego? — spytała.
— Ponieważ uważamy, że nie mówisz nam wszystkiego. Pół godziny temu ten człowiek przeszedł przez wyrywkową kontrolę. Śledziliśmy go za pomocą mikronadajnika. Jego papiery wydają mi się w porządku, ale Ed mówi…
— Ed pije — przerwała Kathy.
— Ale możemy na niego liczyć — uśmiechnął się McNulty; profesjonalny promyk zadowolenia w nędznym pokoiku. — A na ciebie nie zawsze.
Podsuwając mu książeczkę wojskową, Jason potarł palcem małą, trójwymiarową fo-tografę. Odezwał się blaszany głosik: „I jak, na wznak?”
— Jak to można podrobić? — spytał Jason. — Przecież to mój głos sprzed wielu lat, kiedy powołano mnie do wojska.
— Wątpię — rzekł McNulty. Spojrzał na zegarek. — Czy jesteśmy pani coś winni, panno Nelson, czy w tym tygodniu jesteśmy kwita?
— Kwita — odparła z trudem. A potem cichym, drżącym głosem dodała: — Kiedy Jack wyjdzie, wcale nie będziecie mogli na mnie liczyć.
— Dla ciebie — powiedział wesoło McNulty — Jack nigdy nie wyjdzie.
Mrugnął do Jasona, który odpowiedział mrugnięciem. Dwa razy. Rozumiał McNulty’ego. Ten człowiek żerował na słabości innych; prawdopodobnie od niego i jego osobliwych, wesołych kompanów Kathy nauczyła się manipulować ludźmi.
Teraz rozumiał, w jaki sposób stała się tym, kim była. Zdrada była na porządku dziennym; odmowa zdrady, jak w jego przypadku, graniczyła z cudem. Mógł tylko dziwić się swemu szczęściu i dziękować losowi.
Żyjemy w państwie zdrady, pojął nagle. Kiedy byłem osobistością, byłem nietykalny. Teraz jestem jak każdy inny; teraz staję przed tym, z czym oni zawsze mieli do czynienia, przed tym, z czym niegdyś się spotkałem, ale później wyrzuciłem z pamięci, ponieważ zbyt przygnębiające było wiedzieć… Kiedyś miałem wybór i wybrałem niewiedzę.
— Pójdzie pan ze mną — powiedział McNulty, kładąc grubą, piegowatą dłoń na ramieniu Jasona.
— Dokąd? — zapytał Jason; odsuwał się od policjanta tak samo, jak Kathy odsuwała się od niego. Ona również uczyła się od McNultych tego świata.
— Nie możecie go o nic oskarżyć! — wykrztusiła Kathy, zaciskając pięści.
— Nie zamierzamy go o nic oskarżać — odparł gładko McNulty. — Chcę tylko pobrać odciski palców, stóp, próbkę głosu i zrobić encefalograf. Dobrze, panie Tavern?