— Nie chciałbym poprawiać ofcera policji… — zaczął Jason i przerwał, widząc ostrzegawcze spojrzenie Kathy, po czym dokończył: — który wykonuje swoje obowiązki, więc pójdę z panem.
Może Kathy ma rację; może lepiej, że ten policjant przekręcił nazwisko Jasona Tavernera. Kto wie? Czas pokaże.
— Pan Tavern — mruknął leniwie McNulty, popychając go do drzwi. — To sugeruje piwo, miłe ciepło i wygody, prawda? — Obejrzał się na Kathy i powtórzył ostro: — Prawda?
— Pan Tavern to miły człowiek — wycedziła Kathy przez zaciśnięte zęby. Drzwi zamknęły się za nimi i McNulty sprowadził Jasona po schodach do holu, wdychając po drodze rozchodzący się wszędzie odór cebuli i przypraw.
W 469 komisariacie Jason Taverner poczuł się zagubiony w tłumie mężczyzn i kobiet, którzy kręcili się bez celu, czekając na wezwanie, zwolnienie, informacje czy rozkazy. McNulty wpiął mu w klapę marynarki jakiś kolorowy znaczek; tylko Bóg i policja wiedzieli, co oznacza.
Na pewno coś oznaczał. Umundurowany policjant za biurkiem sięgającym od ściany do ściany skinął na niego.
— W porządku — powiedział. — Inspektor McNulty wypełnił częściowo pański formularz J-2. Jason Tavern. Adres: Vine Street 2048.
Skąd McNulty wytrzasnął coś takiego, dziwił się Jason. Vine Street. Zaraz jednak zrozumiał, że to adres Kathy. McNulty założył, że mieszkają razem; przepracowany, jak wszyscy policjanci, wpisał dane wymagające najmniejszego wysiłku. Prawo natury: obiekt — żywa istota — wybiera najkrótszą drogę łączącą dwa punkty. Jason wypełnił formularz.
— Niech pan włoży rękę do tego otworu — polecił ofcer, wskazując maszynę do pobierania odcisków palców. Jason wykonał polecenie. — A teraz proszę zdjąć jeden but, lewy lub prawy, i skarpetkę. Może pan siąść tutaj.
Odsunął segment biurka, odsłaniając przejście i krzesło.
— Dzięki — mruknął Jason, siadając.
Gdy zdjęto mu odcisk stopy, powiedział do mikrofonu:
— Król Karol podarował królowej Karolinie korale koloru koralowego. — To stanowiło próbkę głosu. Następnie znów usiadł; na głowie założono mu końcówki, i maszyna ze szczękiem wypluła długi gęsto zapisany arkusz papieru; było po wszystkim. Elektroencefalograf. Na tym zakończyły się badania.
Pojawił się McNulty, wyglądał na zadowolonego. W ostrym białym świetle było widać siny popołudniowy cień zarostu na jego szczęce, nad górną wargą i na części szyi.
— Jak idzie z panem Tavernem? — zapytał.
— Jesteśmy gotowi do sprawdzania akt — odpowiedział policjant.
— Świetnie — rzekł McNulty. — Zaczekam i zobaczę, co znajdziemy. Umundurowany policjant wrzucił w otwór formularz wypełniony przez Jasona i wcisnął kilka oznaczonych literami klawiszy — wszystkie były zielone. Z jakiegoś powodu Jason zapamiętał ten fakt, i to, że litery były duże.
Z szerokiego otworu w długim biurku wysunęła się kserokopia i wpadła do metalowego koszyka.
— Jason Tavern — powiedział umundurowany policjant, oglądając dokument.
— Z Kememmer, Wyoming. Wiek: trzydzieści dziewięć lat. Mechanik silników Diesla.
— Zerknął na zdjęcie. — Fotografa zrobiona piętnaście lat temu.
— Jakiś rejestr policyjny?
— Żadnych kłopotów.
— Nie ma innego Jasona Taverna w aktach Danpolu? — spytał McNulty. Ofcer wcisnął żółty przycisk i potrząsnął głową. — Dobra — rzekł McNulty. — To on. — Przyjrzał się Jasonowi. — Nie wyglądasz jak mechanik silników Diesla.
— Już się nimi nie zajmuję — powiedział Jason. — Teraz je sprzedaję. Do maszyn rolniczych. Chce pan moją wizytówkę?
Blef; sięgnął do prawej górnej kieszeni marynarki. McNulty przecząco potrząsnął głową. A więc to tak, w typowo biurokratyczny sposób znaleźli niewłaściwe akta i w pośpiechu poprzestali na tym.
Bogu dzięki za słabości tej ogromnej, skomplikowanej, pokrętnej, światowej machiny, pomyślał. Zbyt wiele ludzi, zbyt wiele maszyn. Błąd popełniony przez inspektora przeniósł się aż do Danpolu — policyjnego banku danych w Memphis, Tennessee. Pewnie nie zdołają go poprawić, mając nawet moje odciski palców, stóp, próbkę głosu i en-cefalograf. Nie teraz, kiedy wciągnęli ten formularz do akt.
— Mam go zarejestrować? — spytał umundurowany policjant McNulty’ego.
— Za co? Za to, że jest mechanikiem silników Diesla? — Przyjaźnie poklepał Jasona po plecach. — Może pan iść do domu, panie Tavern, do tej swojej panienki o dziecinnej buzi, do pańskiej małej dziewicy.
Szczerząc zęby w uśmiechu, zniknął w tłumie zdenerwowanych, oszołomionych mężczyzn i kobiet.
Jason kiwnął mu głową i wyszedł z 469 komisariatu na ulicę, w noc, aby wmieszać się w tłum wolnych i zajętych swoimi sprawami ludzi.
W końcu jednak mnie dopadną, pomyślał. Porównają odciski. Mimo to… minęło piętnaście lat, od kiedy wykonano zdjęcie, może tyle samo czasu upłynęło, od kiedy ostatnio robili mu EEG i brali próbkę głosu.
Nadal pozostawały odciski palców i stóp, które się nie zmieniały.
A może po prostu zniszczą kserokopię akt i będzie po wszystkim, pomyślał. Przekażą pobrane ode mnie dane do centrum w Memphis, aby włączyć je do moich — a raczej „moich” — akt. Ściśle mówiąc, do akt Jasona Taverna.
Dzięki Bogu Jason Tavern, mechanik silników Diesla, nigdy nie złamał prawa, nigdy nie naraził się policji ani armii. Ładnie z jego strony.
W górze zawarczał helikopter policyjny, błyskając czerwonym światłem szperacza; z głośników popłynął głos:
— Pan Jason Tavern ma natychmiast wrócić do 469 komisariatu. To rozkaz. Pan Jason Tavern…
Słowa powtarzano raz po raz, Jason stał oniemiały. Już to odkryli. Nie po godzinach, dniach czy tygodniach, ale po kilku minutach.
Wrócił na posterunek; wdrapał się po styrapleksowych schodach, przeszedł przez trzy pary drzwi na fotokomórkę, przez skłębiony tłum nieszczęśników, z powrotem do umundurowanego policjanta, który prowadził jego sprawę, i do McNulty’ego, który był tam także. Obaj dyskutowali z ożywieniem.
— No — rzekł McNulty, ujrzawszy Jasona — oto znów nasz pan Tavern. Co pan tu robi, panie Tavern?
— Helikopter policyjny… — zaczął Jason, ale McNulty przerwał mu.
— Przekroczyli swoje uprawnienia. Wydaliśmy tylko zwykłe polecenie doprowadzenia, a jakiś nadgorliwiec przekazał je śmigłowcom. No, ale skoro już pan tu jest…
— McNulty odwrócił dokument tak, żeby Jason zobaczył zdjęcie — …czy tak wyglądał pan piętnaście lat temu?
— Tak sądzę — odpowiedział Jason. Fotografa ukazywała smętnego osobnika o wystającej grdyce, krzywych zębach i wytrzeszczonych oczach wpatrujących się w nicość. Włosy, rozczochrane i brudnożółte, opadały na parę odstających uszu.
— Przeszedł pan operację plastyczną — powiedział McNulty.
— Tak.
— Dlaczego?
— A kto chciałby tak wyglądać?
— Nic dziwnego, że jest pan taki przystojny i dystyngowany — rzekł McNulty.
— Taki nobliwy. Taki… — szukał odpowiedniego słowa — …władczy. Naprawdę trudno uwierzyć, że z czegoś takiego — stuknął palcem wskazującym w piętnastoletnie zdjęcie — można zrobić coś takiego. — Przyjacielsko poklepał Jasona po ramieniu. — Tylko skąd miał pan na to pieniądze?
Kiedy McNulty mówił, Jason szybko przeczytał dane wydrukowane pod zdjęciem. Jason Tavern urodził się w Cicero, Illinois, jego ojciec był tokarzem, dziadek właścicielem sieci sklepów z używanymi maszynami rolniczymi; szczęśliwy traf, zważywszy na to, co powiedział McNulty’emu o swoim obecnym zajęciu.