— Przepraszam — szepnęła. Ledwie dosłyszał. Małe węże jej warg nadal wyginały się przepraszająco.
— To ja przepraszam — rzekł Jason.
— Założę ci opatrunek. — Ruszyła w kierunku łazienki.
— Nie — powiedział. — Wychodzę. To czysta rana, nie będzie zakażenia.
— Dlaczego mi to powiedziałeś? — spytała Ruth ochrypłym głosem.
— Ponieważ sam obawiam się starości. To mnie wykańcza, odbiera resztki energii. Naprawdę, nie mam już siły. Nawet na orgazm.
— Byłeś całkiem niezły.
— To ostatni raz — odparł. Poszedł do łazienki; zmył krew z ręki, puszczając strumień zimnej wody na ranę, aż przestała krwawić. Trwało to pięć minut, pięćdziesiąt — nie miał pojęcia. Po prostu stał tam, trzymając łokieć pod kranem. Ruth Rae zniknęła nie wiadomo gdzie. Pewnie poszła wezwać gliny, pomyślał ze znużeniem; był zbyt zmęczony, żeby go to obchodziło.
Do diabła, pomyślał. Po tym, co jej powiedziałem, nie miałbym jej tego za złe.
10
— Nie — powiedział generał policji Fełix Buckman, lekko potrząsając głową. — Jason Taverner istnieje. W jakiś sposób zdołał usunąć te informacje ze wszystkich banków danych. — Zamyślił się. — Jesteś pewien, że możesz go zgarnąć w każdej chwili, jeśli będzie trzeba?
— Niestety nie, panie Buckman — odparł McNulty. — Znalazł mikronadajnik i usunął go. Tak więc nie wiemy, czy nadal jest w Vegas. Jeśli ma trochę oleju w głowie, a na pewno go ma, zwinął się stamtąd.
— Lepiej wróć tutaj — rzekł Buckman. — Jeżeli on potraf skasować w naszych bankach dane pierwszorzędnej ważności, to jest uwikłany w jakąś poważną działalność. Jak dokładnie go zlokalizowaliście?
— On jest — był — w jednym z osiemdziesięciu pięciu apartamentów, znajdujących się w jednym skrzydle budynku mającego sześćset kosztownych i eleganckich mieszkań, w dzielnicy West Firefash. To miejsce nazywa się Copperfeld II.
— Lepiej poproś Vegas, żeby sprawdzili wszystkie osiemdziesiąt pięć mieszkań i znaleźli go. A kiedy go dopadniesz, przyślij bezpośrednio do mnie. Mimo wszystko chcę cię widzieć tu, za biurkiem. Wypij kilka kaw, zapomnij o drzemce i przyjdź natychmiast.
— Tak, panie Buckman — rzekł McNulty z lekkim grymasem bólu. Skrzywił się.
— Uważasz, że nie znajdziemy go w Vegas — powiedział Buckman.
— Nie, sir.
— A może jednak. Pozbywszy się mikronadajnika, mógł uznać, że już jest bezpieczny.
— Mam inne zdanie — rzekł McNulty. — Znalazłszy go, przekonał się, że namierzyliśmy go w West Firefash. Ucieknie stamtąd natychmiast.
— Zrobiłby tak — odparł Buckman — gdyby ludzie postępowali racjonalnie, ale tak nie jest. A może nie zauważyłeś tego, McNulty? Przeważnie zachowują się zupełnie bezsensownie.
Co, pomyślał, zapewne wychodzi im tylko na dobre. Trudniej przewidzieć ich zamiary.
— Zauważyłem, że…
— Bądź za swoim biurkiem za pół godziny — przerwał mu Buckman i rozłączył się. Pedanteria McNulty’ego i letargiczny wygląd wywołany użyciem środków usypiających zawsze go irytowały.
— Człowiek, który przestał istnieć na własne życzenie. Czy coś takiego już się kiedyś zdarzyło? — spytała obserwująca wszystko Alys.
— Nie — odparł Buckman. — I nie zdarzyło się tym razem. Gdzieś, w jakimś małym banku danych, musiał przeoczyć jakiś mikrodokument. Będziemy szukać, aż go znajdziemy. Prędzej czy później dopasujemy jego głos lub EEG i dowiemy się, kim jest naprawdę.
— Może dokładnie tym, za kogo się podaje. — Alys przeglądała groteskowe notatki McNulty’ego. — Obiekt należy do związku muzyków. Podaje się za piosenkarza. Może próbka głosu okaże się…
— Wynoś się z mojego biura — powiedział jej Buckman.
— Ja tylko głośno myślę. Może to on nagrał ten nowy przebój pornofoniczny Zstąp, Mojżeszu, który…
— Powiem ci coś — przerwał jej Buckman. — Idź do domu i odszukaj w moim gabinecie, w środkowej szufadzie biurka, celofanową kopertę. W niej znajdziesz lekko ostemplowany, idealnie równy, jednodolarowy czarny znaczek: U.S. Trans-Mississippi. Zdobyłem go do mojej kolekcji, ale możesz go sobie wziąć, znajdę inny. Tylko idź stąd. Idź, weź ten przeklęty znaczek, włóż go do swojego klasera i schowaj w sejfe na wieki. Nawet nigdy go nie oglądaj, po prostu miej. I daj mi spokojnie pracować, dobrze?
— Jezu! — wykrzyknęła Alys; zabłysły jej oczy. — Skąd go masz?
— Od więźnia politycznego wysłanego do obozu pracy. Zamienił go na swoją wolność. Uznałem, że to niezła zamiana. Nie sądzisz?
— Najpiękniejszy znaczek, jaki kiedykolwiek został wydany. Kiedykolwiek. Przez jakikolwiek kraj.
— Chcesz go?
— Tak. — Wyszła z gabinetu na korytarz. — Zobaczymy się jutro. Wcale nie musisz mi dawać czegoś takiego, żebym sobie poszła. I tak chciałam iść do domu, wziąć prysznic, przebrać się i przespać kilka godzin. Z drugiej strony, jeśli chcesz…
— Chcę — powiedział Buckman i dodał w duchu: ponieważ tak cholernie boję się ciebie, tak prymitywnie, ontologicznie obawiam się wszystkiego, co ma z tobą związek, nawet twojej chęci wyjścia stąd. Boję się nawet tego!
Dlaczego? — zadawał sobie pytanie, patrząc, jak kieruje się do tajnego przejścia na końcu korytarza. Znałem ją jako dziecko i obawiałem się już wtedy. Dlatego że, jak sądzę, w jakiś przedziwny sposób, którego nie pojmuję, ona nie przestrzega żadnych reguł. My wszyscy kierujemy się jakimiś regułami; różnymi, ale przestrzegamy ich. Na przykład, rozmyślał, nie mordujemy kogoś, kto właśnie wyświadczył nam przysługę. Nawet w tym policyjnym państwie, nawet my przestrzegamy tej reguły. I nie niszczymy celowo rzeczy, które są dla nas cenne. Tymczasem Alys jest zdolna wrócić do domu, znaleźć tę czarną jednodolarówkę i podpalić ją od papierosa. Wiem o tym, a jednak dałem jej ten znaczek. Wciąż modlę się, żeby w końcu doszła do siebie i włączyła do gry, w którą wszyscy gramy.
To jednak nigdy nie nastąpi.
Podarowałem jej ten znaczek po prostu dlatego, że miałem nadzieję namówić ją, skusić, aby powróciła do reguł, jakie możemy zrozumieć, jakich wszyscy przestrzegamy. Usiłuję ją przekupić, a to strata czasu, jeśli nie gorzej; i ja o tym wiem, i ona. Tak, pomyślał. Pewnie spali tę czarną jednodolarówkę, najpiękniejszy znaczek, jaki istnieje, flatelistyczny rarytas, jakiego nigdy nie sprzedawano za mojego życia, nawet na aukcjach. Kiedy wrócę do domu, pokaże mi popiół. Może zostawi kawałeczek narożnika, na dowód, że naprawdę to zrobiła. A ja uwierzę. I będę bał się jeszcze bardziej.
W ponurym nastroju generał Buckman otworzył trzecią szufadę od góry i wsunął szpulę taśmy do małego przenośnego magnetofonu. Arie na cztery głosy… stał, słuchając tej, którą lubił najbardziej ze wszystkich pieśni Dowlanda.
I teraz w samotności, zapomnienia męce Siedzę, wzdycham, plączę, mdleję, ginę W śmiertelnym bólu i bezkresnej męce.
Pierwszy człowiek, rozmyślał Buckman, który tworzył muzykę abstrakcyjną. Wyjął taśmę, włożył tę z utworami na lutnię i zaczął słuchać pawany Lachrimae Antiquae. Z tego, powiedział sobie, wywodziły się późniejsze kwartety Beethovena. I wszystko inne, oprócz Wagnera.