Выбрать главу

Głośny odgłos igły trafającej w pierwszy rowek. Trzaski kurzu, szmery, typowe dla starych płyt. Łatwo było je złamać lub uszkodzić, wystarczyło chuchnąć.

Syk zakłóceń. Kolejne trzaski.

I nic.

Podniósł ramię i przestawił je dalej. Donośny zgrzyt, gdy igła opadła na płytę; skrzywił się, odszukał pokrętło głośności i ściszył adapter. Nadal żadnej muzyki. Nie słychać jego śpiewu.

Działanie meskaliny nagle zaczęło ustępować, poczuł się trzeźwy i spokojny. Druga płyta. Wyjął ją z koperty, umieścił w zmieniaczu, odłożył pierwszą płytę.

Odgłos igły dotykającej plastikowej powierzchni. Szum, niedostępne trzaski i szmery. Nadal żadnej muzyki.

Płyty były puste.

CZĘŚĆ TRZECIA

Od zgryzot mych nie będzie zbawienia, Bo nie masz już dla mnie litości; Tylko łzy, jęki i głuche westchnienia Dni bez cienia radości.

21

— Alys! — zawołał głośno Jason Taverner. Nie było odpowiedzi.

Czy to przez meskalinę? — zadawał sobie pytanie. Chwiejnie ruszył do drzwi, za którymi zniknęła Alys. Długi korytarz, gruby kożuch wełnianego dywanu, na przeciwległym końcu schody z czarną żelazną poręczą, prowadzące na pierwsze piętro.

Przeszedł najszybciej, jak mógł, przez korytarz i stopień za stopniem zaczął się piąć po schodach w górę.

Pierwsze piętro. Przedsionek z antycznym stolikiem Hepplewhite’a, zasypanym stertą egzemplarzy „Box”. Nieoczekiwanie przyciągnęło to jego uwagę: kto, Felix czy Alys, czyta taką szmatławą pornografczną gazetę jak „Box”, a może czytają oboje? Poszedł dalej, wciąż — zapewne pod wpływem meskaliny — dostrzegając najdrobniejsze szczegóły. Łazienka — tam ją znajdzie.

— Alys — rzekł ponuro; pot ściekał mu po nosie i policzkach, koszula zwilgotniała pod pachami od targających jego ciałem emocji. — Niech to szlag — mówił do niej, chociaż jej nie widział. — Na tych płytach nie ma muzyki ani mojego głosu. To atrapy, prawda?

A może to przez meskalinę? — zadawał sobie pytanie.

— Muszę wiedzieć! — powiedział głośno. — Przęsłuchać je, jeśli są w porządku. To adapter jest zepsuty, tak? Złamana igła albo coś takiego?

To się zdarza, pomyślał. Może igła tylko ślizga się po rowkach.

Uchylone drzwi; otworzył je szerzej. Sypialnia z nie zasłanym łóżkiem. Na podłodze materac z rzuconym śpiworem. Trochę męskich drobiazgów: krem do golenia, dezodorant, maszynka do golenia, woda po goleniu, grzebień… Jakiś gość, pomyślał, był tutaj, ale już poszedł. — Czy jest tu ktoś? — zawołał.

Cisza.

Naprzeciwko ujrzał łazienkę; przez uchylone drzwi dostrzegł zdumiewająco starą wannę na pomalowanych lwich łapach. Sanie antyki, pomyślał, nawet wanna. Powoli przeszedł przez korytarz i dotarł do łazienki; wyciągnął rękę i pchnął drzwi.

Na podłodze zobaczył szkielet. Kościotrup miał czarne, błyszczące spodnie, skórzaną koszulę i pas z żelaznych ogniw z ręcznie kutą klamrą. Obok kości stóp leżały buty na wysokich obcasach. Na czaszce pozostało parę kosmyków włosów; oprócz nich nie było już nic: ani oczu, ani reszty ciała. Sam szkielet zdążył już pożółknąć.

— Boże — wykrztusił Jason i zachwiał się; poczuł, że zawodzi go wzrok i zmysł równowagi. Ciśnienie w uchu środkowym gwałtownie się zmieniało, tak że pokój kołysał się wokół Jasona cichym, monotonnym ruchem, jakby znajdował się na karuzeli w wesołym miasteczku.

Zamknął oczy, przykleił się do ściany i spojrzał jeszcze raz.

Umarła, pomyślał. Tylko kiedy? Sto tysięcy lat temu? Czy też przed dziesięcioma minutami?

Na co umarła? — zadał sobie pytanie.

Czy to skutek meskaliny, którą zażyłem? A może to rzeczywistość?

To rzeczywistość.

Pochylił się i dotknął skórzanej koszuli z frędzlami. Skóra była miękka i gładka; nie zbutwiała. Czas nie tknął jej ubrania; to coś oznaczało, lecz Jason nie wiedział, co. Tylko ona, pomyślał. Wszystko w tym domu pozostało takie, jakie było. A zatem to nie może być skutek meskaliny. Nie mogę być tego jednak pewien, myślał.

Zejść po schodach. Wynieść się stąd.

Zataczając się, poczłapał z powrotem korytarzem, wciąż usiłując złapać równowagę; szedł zgięty jak dziwaczna małpa. Złapał metalową poręcz i zbiegł na dół, pokonując po dwa, trzy stopnie na raz. Potknął się i upadł, podniósł się i wstał na nogi. Serce łomotało mu w piersi, a przepracowane płuca napełniały się i opróżniały jak miechy.

Po chwili biegł już przez bawialnię do drzwi frontowych; z jakichś niejasnych dla niego, ale istotnych powodów porwał obie płyty z adaptera, wepchnął do kopert i zabrał z sobą. Wyszedł i znalazł się w jasnym, ciepłym blasku słonecznego dnia.

— Opuszcza nas pan, sir? — zapytał strażnik w brązowym mundurze, widząc jego wyczerpanie.

— Źle się czuję — powiedział Jason.

— Przykro mi to słyszeć, sir. Czy mogę panu czymś służyć?

— Kluczykami do śmigacza.

— Panna Buckman zwykle zostawia kluczyki w stacyjce — rzekł strażnik.

— Sprawdzałem — wysapał Jason.

— Pójdę i poproszę pannę Buckman…

— Nie — przerwał mu Jason, lecz zaraz pomyślał: jeśli to tylko skutek meskaliny, to wszystko w porządku.

— Nie? — powtórzył strażnik i nagle wyraz jego twarzy zmienił się. — Zostań tutaj — polecił — i nie zbliżaj się do tego śmigacza.

Odwrócił się i wbiegł do domu. Jason przebiegł szybko po trawie do asfaltowego placu i zaparkowanego tam śmigacza. Kluczyki, czy są w stacyjce? Nie. Jej torebka. Złapał ją i wytrząsnął wszystko na siedzenie. Tysiące przedmiotów, ale żadnych kluczy. Nagle posłyszał rozdzierający uszy, chrapliwy krzyk.

Przed frontowymi drzwiami ukazał się strażnik z groźnie wykrzywioną twarzą. Odruchowo odskoczył na bok, wyjął broń, chwycił ją oburącz i strzelił do Jasona. Nie tra-fł; za bardzo drżały mu ręce.

Jason wygramolił się ze śmigacza i pobiegł przez gęstą, wilgotną trawę w stronę dębów. Strażnik ponownie wystrzelił. Znów chybił. Jason słyszał, jak policjant klnie i biegnie za nim, usiłując go dogonić; nagle zawrócił i biegiem wrócił do domu.

Jason dotarł do drzew. Przedzierał się przez wysuszone podszycie, łamiąc zagradzające drogę gałęzie. Wysoki mur… Co mówiła Alys? Z wmurowanymi na górze odłamkami szkła? Podkradł się do podnóża muru, rozgarniając gęste zarośla, i niespodziewanie znalazł się przed zepsutą drewnianą furtką. Była niedomknięta, dostrzegł przez nią inne domy i ulicę.

To nie była meskalina, pojął nagle. Strażnik też widział leżącą tam Alys. Ten stary szkielet. Jakby nie żyła od lat.

Po drugiej stronie ulicy kobieta z naręczem pakunków otwierała drzwi swojego śmigacza. Jason przeszedł przez ulicę, zmuszając mózg do pracy, oczyszczając go z oparów meskaliny.

— Proszę pani — wysapał.

Zaskoczona kobieta obejrzała się szybko. Była młoda, tęgawa, miała piękne rude włosy.