Выбрать главу

Jason Taverner sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza po małe, opatrzone inicjałami, skórzane etui na wizytówki. Wyjął wytłaczaną, wielobarwną wizytówkę i wręczył ją Mary Anne.

— Proszę dzwonić do mojego studia o dowolnej porze, jeśli zmieni pani zdanie i postanowi wystąpić w moim programie. Jestem pewien, że uda nam się panią pokazać. A przy okazji — tu jest mój prywatny telefon.

— Do widzenia — powiedziała, otwierając mu drzwi.

— Do widzenia. — Przerwał, chcąc coś jeszcze powiedzieć, ale już nic nie pozostało do powiedzenia. — Zawiedliśmy — rzekł. — Zupełnie zawiedliśmy. Oboje.

Zamrugała oczami.

— Co ma pan na myśli?

— Proszę uważać na siebie — powiedział i wyszedł z jej mieszkania prosto w popołudniowy skwar, w gorące światło dnia.

24

— Mogę tylko stwierdzić, że umarła w wyniku przedawkowania jakiegoś toksycznego lub półtoksycznego środka. Dopiero za dwadzieścia cztery godziny będziemy w stanie powiedzieć, co to był za środek — powiedział policyjny koroner, klęcząc przy ciele Alys Buckman.

— W końcu musiało do tego dojść — rzekł Felix Buckman.

Zadziwiające, ale prawie nic nie odczuwał. Prawdę mówiąc, poczuł głęboką ulgę, kiedy Tim Chancer, ich strażnik, powiadomił go, że Alys została znaleziona martwa w łazience na piętrze.

— Myślałem, że ten Taverner coś jej zrobił — powtarzał raz po raz Chancer, usiłując zwrócić uwagę Buckmana. — Zachowywał się dziwnie. Wiedziałem, że coś jest nie w porządku. Strzeliłem do niego kilka razy, ale udało mu się uciec. Chyba dobrze, że go nie trafłem, jeśli był niewinny. A może czuł się winny, bo wmusił w nią ten narkotyk. Czy to możliwe?

— Nikt nie musiał wmuszać w Alys narkotyku — odparł ze złością Buckman. Wyszedł z łazienki do holu. Dwaj policjanci w szarych mundurach stanęli na baczność, czekając na rozkazy. — Nie potrzebowała Tavernera ani nikogo, żeby je zażywać.

Poczuł mdłości. Boże, pomyślał, jak na to zareaguje Barney? To było najgorsze. Z niejasnych dla Felixa powodów dzieciak uwielbiał matkę. No cóż, pomyślał Buckman, trudno zrozumieć gust innych ludzi.

A jednak on sam także ją kochał. Miała ogromną zaletę, rozmyślał. Będzie mi jej brakowało. Wypełniała sporą część jego życia. Na dobre i złe.

Pobladły Herb Maime wbiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz, i zjawił się przed Buckmanem.

— Przyleciałem najszybciej, jak mogłem — zapewnił, wyciągając dłoń do Buckmana. Uścisnęli sobie ręce. — Co to było? — spytał Herb ściszając głos. — Przedawkowała coś?

— Widocznie.

— Miałem wcześniej telefon od Tavernera — powiedział Herb. — Chciał rozmawiać z panem; mówił, że chodzi o Alys.

— Chciał poinformować mnie o śmierci Alys. Był tu wtedy.

— Jak? Skąd ją znał?

— Nie wiem — odparł Buckman. W tej chwili wydawało się, że to go wcale nie obchodzi. Nie widział powodu, żeby winić Tavernera… Znał temperament i zwyczaje Alys; pewnie go tu zaciągnęła. Może dopadła go, kiedy opuszczał budynek Akademii, wpakowała do swojego podrasowanego śmigacza, a potem zabrała do domu. W końcu Taverner był szóstakiem, Alys lubiła szóstaków. Mężczyzn i kobiety. Szczególnie kobiety.

— Może urządzili sobie orgię — mruknął Buckman.

— We dwoje? Czy też podejrzewa pan, że byli inni?

— Nie było tu nikogo więcej. Chancer by zauważył. Mogli mieć telefoniczną orgię; to miałem na myśli. Tyle razy była bliska szaleństwa z powodu tych przeklętych orgii telefonicznych; szkoda, że nie możemy wyśledzić nowych zarządców, którzy przejęli interes, kiedy zastrzeliliśmy Billa, Carol, Freda i Jill. Tych degeneratów.

Drżącą ręką zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko.

— To mi przypomina zabawne słowa, jakie kiedyś powiedziała Alys. Mówiła o urządzaniu orgii i zastanawiała się, czy powinna wysłać formalne zaproszenia. „Lepiej tak zrobię — oświadczyła — inaczej nie wszyscy dotrą jednocześnie”. Zaśmiał się.

— Już mi pan to opowiadał — rzekł Herb.

— Ona jest naprawdę martwa. Zimna i martwa. — Buckman zdusił papierosa w popielniczce. — Moja żona — powiedział do Herba Maime’a. — Była moją żoną.

Herb nieznacznym ruchem głowy wskazał dwóch policjantów w szarych mundurach, stojących na baczność.

— I co z tego? Czy nie czytali libretta Walkiriil — Drżąc, zapalił następnego papierosa. — Sigmund i Siglinda. Schwester und Braut. Siostra i narzeczona. Do diabła ze wszystkim.

Upuścił papierosa na dywan; stojąc, patrzył, jak się żarzy, paląc wełnę. Zdeptał go obcasem.

— Powinien pan usiąść — radził Herb. — Albo położyć się. Wygląda pan strasznie.

— To straszne — rzekł Buckman. — Naprawdę. Wielu rzeczy w niej nie lubiłem, ale…

— Chryste — ona była taka pełna życia. Wciąż próbowała czegoś nowego. To ją zabiło — pewnie jakiś nowy narkotyk, upichcony przez nią i jej przyjaciółki-wiedźmy w nędznych podziemnych laboratoriach; coś na bazie wywoływacza do flmów, proszku do prania albo czegoś jeszcze gorszego.

— Myślę, że powinniśmy porozmawiać z Tavernerem — powiedział Herb.

— W porządku. Zgarnijcie go. Przecież ma na sobie mikronadajnik, prawda?

— Najwidoczniej nie. Wszystkie pluskwy, jakie mu podrzuciliśmy, zanim opuścił budynek Akademii, przestały działać, z wyjątkiem, być może, głowicy bojowej. Nie mamy jednak powodu, aby ją odpalić.

— Taverner to sprytny drań — mruknął Buckman. — Albo ktoś mu pomógł. Ten lub ci, z którymi współdziała. Nie trudź się odpalaniem głowicy; na pewno wyciął mu ją jakiś uprzejmy kolega.

Albo Alys, dopowiedział w myślach. Moja przemiła siostra. Ze wszystkich sił pomagająca policji. Cudownie.

— Lepiej będzie na razie opuścić dom — rzekł Herb. — Do czasu, aż ludzie koronera zakończą rutynowe działania.

— Zawieź mnie z powrotem do Akademii — polecił Buckman. — Chyba nie mogę prowadzić, za bardzo się trzęsę.

Poczuł coś na twarzy; podniósł rękę i stwierdził, że ma mokrą brodę.

— Co to takiego? — zapytał, zdumiony.

— Płacze pan — odparł Herb.

— Zawieź mnie z powrotem do Akademii; chcę zamknąć wszystkie sprawy, nim przekażę je tobie — powiedział Buckman. — A potem może zechcę tu wrócić.

Może Taverner rzeczywiście coś jej dał, powiedział sobie w duchu, ale Taverner jest niczym. To jej robota. A jednak…

— Chodźmy — rzekł Herb, biorąc go pod rękę i prowadząc do schodów. Schodząc, Buckman zapytał:

— Na rany Chrystusa, pomyślałbyś kiedyś, że zobaczysz, jak płaczę?

— Nie — odparł Herb. — Ale to zrozumiałe. Byliście sobie bardzo bliscy.

— Można tak powiedzieć — warknął Buckman w nagłym przypływie gniewu.

— Niech ją szlag traf! Mówiłem jej, że tak skończy. Jej przyjaciele warzyli dla niej te świństwa i robili z niej królika doświadczalnego.

— Proszę nie przepracowywać się w biurze — poradził Herb, gdy wyszli przez bawialnię na zewnątrz, do zaparkowanych przed domem pojazdów. — Wystarczy, że zamknie pan sprawy tak, żebym mógł je przejąć.

— Właśnie tak mówiłem — rzekł Buckman. — Nikt mnie nie słucha, cholera! Herb poklepał go po plecach i nie odezwał się; obaj w milczeniu szli po trawniku. Gdy wracali do Akademii, Herb, siedzący za sterem śmigacza, powiedział: