Выбрать главу

Rzecz w tym, iż mimo twej sławy i ogromnej publiczności, można cię spisać na straty, myślał Buckman. A mnie nie. Na tym polega różnica między nami. Tak więc ty musisz odejść, a ja zostanę.

Jego śmigacz płynął po niebie, wśród nocnych gwiazd. Cicho śpiewał, wytężając wzrok, usiłując wypatrzyć czas, świat swojego domu, muzyki, troski i miłości, książek, ozdobnych tabakierek i rzadkich znaczków. Chciał wyciszyć na chwilę wicher ryczący wokół, gdy leciał jak drobina ginąca niemal w mroku nocy.

Oto piękno, które nigdy nie zginie, powiedział sobie; ja je ocalę — ja jestem tym, który je ceni. I przetrwa. W ostatecznym rozrachunku tylko to się liczy.

Bezdźwięcznie podśpiewywał pod nosem. W końcu poczuł nieco ciepła, gdy ogrzewanie standardowego policyjnego pojazdu wreszcie zaczęło działać.

Coś spadło z jego brody na materiał marynarki. Mój Boże, pomyślał ze zgrozą, znów płaczę. Uniósł rękę i otarł oczy ze słonej wilgoci. Po kim? — zadawał sobie pytanie. Po Alys? Po Tavernerze? Po Hart? Czy po nich wszystkich?

Nie, pomyślał. To odruch. Skutek zmęczenia i niepokoju. To niczego nie oznacza. Dlaczego mężczyzna płacze? — zastanawiał się. Nie tak jak kobieta, nie z takich powodów, nie z sentymentalizmu. Mężczyzna opłakuje utratę czegoś, czegoś żywego. Mężczyzna może płakać nad chorym zwierzęciem, o którym wie, że nie przeżyje. Śmierć dziecka: to mężczyzna może oblać łzami, ale nie płacze dlatego, że świat jest smutny.

Mężczyzna, rozmyślał, nie opłakuje przyszłości czy przeszłości, tylko teraźniejszość. A czym jest teraźniejszość w tej chwili? Tam, w budynku Akademii Policyjnej, aresztowali Jasona Tavernera, który opowiada im swoją historię. Tak jak każdy, musi złożyć ofarę, wyjaśnienia dowodzące jego niewinności. Jason Taverner, podczas gdy ja lecę tą maszyną, robi to właśnie w tej chwili.

Obróciwszy kierownicę, położył śmigacz w długi skręt, który w końcu przeszedł w immelmanna; zmienił kierunek lotu śmigacza, nie zwiększając ani nie tracąc prędkości. Po prostu leciał w przeciwnym kierunku, z powrotem ku Akademii.

Wciąż płakał. Z każdą chwilą łzy płynęły szerszym i obftszym strumieniem. Zmierzam w złym kierunku, pomyślał. Herb ma rację: muszę się stąd wynieść. Jedyne, co mogę teraz zrobić, to stać się świadkiem czegoś, nad czym już nie jestem w stanie zapanować. Jestem malowany jak fresk. Istnieję tylko w dwóch wymiarach. Ja i Jason Taverner jesteśmy postaciami ze starego dziecinnego rysunku, pokrytego kurzem.

Nacisnął nogą pedał akceleratora i pociągnął kierownicę pojazdu; silnik zakrztusił się, prychając i strzelając. Jeszcze nie włączył się automatyczny dławik, pomyślał Buckman. Powinienem go rozruszać. Jest wciąż zimny. Ponownie zmienił kierunek lotu.

Obolały i znużony, w końcu wrzucił w szczelinę wieżyczki kontrolnej śmigacza kartę z trasą lotu do domu i włączył automatycznego pilota. Muszę odpocząć, powiedział sobie. Sięgnął ręką i uruchomił obwód snu nad głową; mechanizm zamruczał, Buckman zamknął oczy.

Sztucznie wywołany sen przyszedł — jak zawsze — natychmiast. Czuł, jak zapada weń spiralnym ruchem, i ucieszył się. Niemal od razu zaczął śnić. Chociaż nie pragnął tego nie kontrolowanego przez aparaturę marzenia sennego, nie mógł go przerwać. Z całą pewnością nie chciał żadnego snu. Jednak nie mógł go przerwać.

Letni wiejski krajobraz, brązowy i suchy, okolicy, gdzie mieszkał jako dziecko. Jechał konno, od lewej strony powoli zbliżało się do niego stado koni. Na koniach jechali ludzie w jaskrawych szatach, każda była w innym kolorze. Wszyscy nosili spiczaste hełmy, błyszczące w słońcu. Posępni rycerze powoli przejechali obok; kiedy go mijali, dostrzegł twarz jednego z nich: marmurowe oblicze bardzo starego człowieka z falującą białą brodą. Jaki wydatny nos miał ten mężczyzna. Jakie szlachetne rysy. Taki zmęczony, taki poważny, taki inny niż zwykli ludzie. Widocznie był królem.

Felix Buckman pozwolił im przejechać; nie odezwał się do nich, oni też do niego nic nie powiedzieli. Wszyscy razem jechali w kierunku domu, z którego wyjechał. W tym domu bez okien zamknął się jakiś człowiek, sam jeden, Jason Taverner, w ciszy i ciemności, samotny na wieki. Siedział, po prostu istniał, w bezruchu. Felix Buckman jechał dalej po okolicy. Potem usłyszał za sobą przeraźliwy krzyk. Zabili Tavernera; widząc, jak wchodzą, wyczuwając ich w mroku, wiedząc, co zamierzają z nim zrobić, Taverner krzyknął.

Felixa Buckmana ogarnęło głębokie, dojmujące poczucie winy. We śnie nie mógł jednak wrócić ani obejrzeć się. Niczego nie można było zrobić. Nikt nie mógł zatrzymać oddziału w różnobarwnych szatach; nie można było im się sprzeciwić. Zresztą, było już po wszystkim. Taverner nie żył.

Przez maleńkie elektrody jego ociężały, rozkojarzony umysł zdołał wysłać sygnał do obwodu snu. Cicho trzasnął wyłącznik, przeciągły, niepokojący dźwięk przerwał Buckmanowi drzemkę i niepokojący sen.

Boże, pomyślał i zadrżał. Jak zimno. Jakże czuł się pusty i samotny.

Ogromny, przejmujący żal, jaki pozostawił sen, wciąż ściskał mu serce, wciąż niepokoił. Muszę wylądować, powiedział sobie. Zobaczyć kogoś. Porozmawiać z kimś. Nie mogę być sam. Jeśli choć przez sekundę…

Wyłączywszy automatycznego pilota, skierował śmigacz ku widocznemu w dole prostokątowi fuoryzującego światła: stacja paliw czynna całą dobę.

W chwilę później z lekkim podskokiem wylądował przed dystrybutorami i stanął obok innego zaparkowanego pojazdu; był pusty, nikogo nie było w środku.

Blask neonu oświetlił postać czarnego mężczyzny w średnim wieku, w płaszczu, w ładnym kolorowym krawacie; miał arystokratyczną twarz o wyrazistych rysach. Przechadzał się po poplamionym smarami cemencie, z rękami założonymi na piersi i nieobecnym wyrazem twarzy. Najwyraźniej czekał, aż roboty na stacji skończą tankować jego śmigacz. Nie był ani niespokojny, ani zrezygnowany; po prostu istniał, w samotności, izolacji i splendorze, silny, dumnie wyprostowany, nie widzący niczego, ponieważ nie miał ochoty niczego widzieć.

Zaparkowawszy maszynę, Felix Buckman wyłączył silnik, uruchomił mechanizm zamka i drzwi i niezgrabnie wyszedł w chłodną noc. Ruszył ku czarnemu mężczyźnie.

Mężczyzna nawet na niego nie spojrzał. Trzymał się z daleka. Przechadzał się spokojnie i dostojnie. Nic nie mówił.

Drżącymi z zimna palcami Felix Buckman sięgnął do kieszeni marynarki; znalazł długopis, wyjął go; szukał w kieszeniach jakiegoś kawałka papieru, choćby skrawka, może kartki z notesu. Znalazł kartkę i położył ją na masce pojazdu czarnego mężczyzny. W białym, jaskrawym świetle stacji obsługi Buckman narysował na papierze serce przebite strzałą. Dygocząc z zimna, podszedł do przechadzającego się mężczyzny i podał mu rysunek.

Mężczyzna wytrzeszczył oczy ze zdziwienia, mruknął coś, wziął kartkę i zaczął ją oglądać. Buckman czekał. Czarny odwrócił kartkę, zobaczył, że na drugiej stronie nic nie ma, i znów przyjrzał się sercu przebitemu strzałą. Zmarszczył brwi, wzruszył ramionami, oddał kartkę Buckmanowi i odszedł; ponownie założył ręce na piersi i odwrócił się plecami do generała policji. Karteczka trzepocząc, odleciała w mrok.

Felix Buckman w milczeniu wrócił do śmigacza, otworzył drzwi i wcisnął się za kierownicę. Włączył silnik, zatrzasnął drzwi i poleciał w nocne niebo, aż czerwone lampki wznoszenia zamrugały doń ostrzegawczo. Później automatycznie się wyłączyły i Buckman pomknął ku linii horyzontu, nie myśląc o niczym.