Выбрать главу

— Chodźmy — rzekł szorstko Jason. — Już.

— Natychmiast — powiedział urzędnik i sięgnął po swój błyszczący plastikowy płaszcz.

3

Prowadząc powolny, hałaśliwy, staromodny śmigacz, recepcjonista powiedział mimochodem do siedzącego obok Jasona:

— Odbieram mnóstwo dziwnych sygnałów z twojego mózgu.

— Wynoś się z moich myśli — burknął niechętnie Jason.

Nigdy nie lubił wścibskich, ciekawskich telepatów, a ten nie był wyjątkiem. — Wynoś się z moich myśli — powtórzył — i zaprowadź mnie do kogoś, kto mi pomoże. Omijaj zapory policji oraz wojska, jeśli chcesz wyjść z tego z życiem.

— Nie musi mi pan tego mówić; wiem, co się z panem stanie, jeśli nas zatrzymają.

Robiłem to już wiele razy. Dla studentów. Pan nie jest jednak studentem. Jest pan sławny i bogaty. A jednocześnie nie. Jednocześnie jest pan nikim. Pod względem prawnym pan nawet nie istnieje — mówił spokojnie urzędnik.

Zaśmiał się cichym, afektowanym śmiechem, ale patrzył nieruchomo przed siebie. Prowadzi jak stara baba, zauważył Jason. Obiema rękami ściska kierownicę.

Dotarli wreszcie do slumsów Watts. Po obu stronach wąskich uliczek znajdowały się niewielkie ciemne składy, przepełnione kontenery na śmieci; chodnik pokrywały odłamki potłuczonych butelek; niechlujny napis reklamował wielkimi literami coca-colę, a małymi nazwę sklepiku. Stary Murzyn chwiejnie przechodził przez skrzyżowanie, badając drogę, jakby oślepł z wiekiem. Ten widok budził w Jasonie dziwne uczucia. Tak niewielu czarnych pozostało przy życiu od kiedy, w strasznych czasach Insurekcji, Kongres przegłosował ustawę Tidmana o przymusowej sterylizacji. Recepcjonista ostrożnie przyhamował rozklekotany śmigacz, żeby nie spłoszyć starego Murzyna w pogniecionym, pękającym w szwach brązowym garniturze. Widocznie czuł to samo.

— Czy zdaje pan sobie sprawę — zwrócił się do Jasona — że gdybym go potrącił, dostałbym karę śmierci?

— Całkiem słusznie — odrzekł Jason.

— Oni są jak ostatnie stado żurawi — powiedział urzędnik, ruszając dalej, kiedy stary Murzyn przeszedł na drugą stronę. — Chroni ich tysiąc praw. Nie można z nich kpić, nie można wdać się w bójkę, nie ryzykując oskarżenia o napaść i dziesięciu lat więzienia. A jednak sprawiamy, że wymierają.

— Właśnie tego pragnął Tidman i założę się, że większość Uspokajaczy, ale… — Zrobił gest ręką, po raz pierwszy zdejmując dłoń z kierownicy — …brak mi ich dzieciaków. Pamiętam, jak miałem dziesięć lat, znałem czarnego chłopca, z którym się bawiłem… prawdę mówiąc, niedaleko stąd. Na pewno do tej pory został już wysterylizowany.

— Jednak najpierw miał jedno dziecko — przypomniał Jason. — Jego żona musiała oddać zezwolenie na posiadanie dziecka po urodzeniu pierwszego i jedynego syna, ale mieli go. Prawo zezwala na to. Milion przepisów strzeże ich bezpieczeństwa.

— Dwoje dorosłych, jedno dziecko — rzekł recepcjonista.

— W ten sposób populacja czarnych co pokolenie zmniejsza się o połowę. Sprytne. Trzeba to przyznać Tidmanowi: rozwiązał problem rasowy.

— Coś trzeba było zrobić — powiedział Jason, siedząc sztywno w fotelu; wpatrywał się w ulicę, szukając śladów policyjnych punktów kontrolnych czy wojskowych barykad. Nie dostrzegł żadnych, ale jak daleko ujadą bez przeszkód?

— Prawie jesteśmy na miejscu — oznajmił zimno recepcjonista. Na chwilę obrócił głowę i spojrzał Jasonowi w oczy.

— Nie podobają mi się pańskie rasistowskie poglądy — powiedział. — Nawet jeśli płaci mi pan pięćset dolarów.

— Jak dla mnie, po świecie chodzi wystarczająco dużo czarnych — oświadczył Jason.

— A kiedy umrze ostatni?

— Umie pan czytać w myślach — odparł Jason. — Nie muszę panu mówić.

— Chryste — rzekł recepcjonista i skierował uwagę na ruch uliczny.

Skręcili ostro w prawo, w wąską uliczkę; po jej obu stronach były widoczne pozamykane drewniane drzwi. Żadnych znaków. Tylko pełna napięcia cisza. I sterty zalegających od wieków śmieci.

— Co jest za tymi drzwiami? — zapytał Jason.

— Ludzie tacy jak pan. Ludzie, którzy nie mogą wyjść z ukrycia. Pod jednym względem różnią się jednak od pana: nie mają pięciuset dolarów… a także wielu innych rzeczy, o ile dobrze odczytuję pańskie myśli.

— Słono będzie mnie kosztowało uzyskanie dokumentów tożsamości — rzekł cierpko Jason. — Pewnie wszystko, co mam.

— Ona nie zedrze z pana skóry — powiedział urzędnik, zatrzymując pojazd na chodniku. Jason wyjrzał, zobaczył zrujnowaną restaurację z zabitymi drzwiami i powybijanymi oknami. W środku było zupełnie ciemno. To miejsce wyglądało odpychająco, lecz widocznie właśnie o nie chodziło. Będzie musiał się z tym pogodzić, jeśli chce dostać to, po co przybył; nie może być wybredny.

Po drodze ominęli wszystkie barykady i punkty kontrolne, recepcjonista wybrał dobrą drogę. Tak więc, zważywszy wszystko, Jason nie miał powodu do narzekań.

Wraz z urzędnikiem podszedł do wyłamanych, wiszących na jednym zawiasie frontowych drzwi restauracji. Obaj milczeli; skupili się na unikaniu zardzewiałych gwoździ sterczących z pozabijanych deskami okien, zapewne dla ochrony.

— Proszę podać mi rękę — powiedział urzędnik, wyciągając dłoń w ciemności.

— Tutaj jest ciemno, a ja znam drogę. W tym budynku wyłączyli prąd trzy lata temu.

W ten sposób usiłowali skłonić mieszkańców do opuszczenia bloku, żeby go spalić.

Większość jednak została — dodał.

Wilgotna, zimna ręka recepcjonisty przeprowadziła go obok nieregularnych stert czegoś, co było chyba kiedyś krzesłami i stołami; pokrywały je teraz pajęczyny i grudy kurzu. W końcu trafli na gładką czarną ścianę; przewodnik przystanął, puścił dłoń Jasona i zaczął manipulować w ciemnościach.

— Nie mogę ich otworzyć — wyjaśnił. — Można to zrobić tylko z drugiej strony — z jej strony. Daję jej znać, że tu jesteśmy.

Jeden segment ściany ze zgrzytem odsunął się na bok. Zerkając w głąb, Jason nie dojrzał nic prócz ciemności i opuszczenia.

— Wejdź do środka — polecił recepcjonista i lekko go popchnął. Ściana po chwili zamknęła się za ich plecami.

Błysnęły światła. Chwilowo oślepiony Jason osłonił dłonią oczy i obejrzał sobie pracownię.

Była niewielka. Dostrzegł jednak kilka skomplikowanych i bardzo specjalistycznych urządzeń. Po drugiej stronie stał stół laboratoryjny. Setki narzędzi, wszystkie starannie umieszczone w uchwytach na ścianach pokoju. Pod stołem znajdowały się duże kartony, zawierające pewnie różne rodzaje papieru, oraz mała prasa drukarska napędzana przez generator.

Dziewczyna siedziała na wysokim stołku; ręcznie składała czcionki. Spostrzegł jasne włosy, bardzo długie, lecz rzadkie, opadające na plecy okryte niebieską koszulą fanelo-wą. Nosiła dżinsy, bardzo małe stopy miała bose. Wyglądała na piętnaście lub szesnaście lat. Nie miała wydatnych piersi, ale niezłe, długie nogi — spodobały mu się. Nie była umalowana; nadawało to jej twarzy bladą, lekko pastelową barwę.

— Cześć! — powiedziała.

— Idę — oznajmił recepcjonista. — Spróbuję nie wydać pięciuset dolarów na jeden raz.

Nacisnął guzik, segment ściany odsunął się na bok; jednocześnie światła w pomieszczeniu zgasły, pogrążając ich ponownie w kompletnej ciemności.