William Tenn
Płaskooki potwór
Przez kilka pierwszych chwil Clyde Manship — który do tej pory był profesorem nadzwyczajnym Wydziału Literatu-roznawstwa na Uniwersytecie Kelly — przez kilka pierwszych chwil Manhip bohatersko usiłował wmówić sobie, że to, co widzi, to tylko zły sen. Zamknął oczy i strofującym tonem, z pobłażliwym uśmiechem błąkającym się na ustach tłumaczył sam sobie, że takie rzeczy po prostu nie zdarzają się w normalnym życiu. Nie. To musi być sen.
Już prawie w to uwierzył, kiedy nagle kichnął. Było to zbyt głośne i zbyt wilgotne kichnięcie, żeby nie zwrócić na niego uwagi. Tak się we śnie nie kicha — jeśli w ogóle kiedyś kichałeś przez sen. Poddał się. Musiał otworzyć oczy i spojrzał jeszcze raz. Na samą myśl o tym dostał skurczu w mięśniach szyi.
Jeszcze przed chwilą zasypiał, czytając artykuł napisany dla czasopisma naukowego. Zasnął we własnym łóżku i we własnym mieszkaniu w Callahan Hall („urocze i niedrogie mieszkanko dla pracowników wydziału będących kawalerami i chcących mieszkać blisko uniwersytetu”). Obudziło go nieco bolesne uczucie mrowienia na całym ciele. Czuł się, jakby coś go ciągnęło, rozciągało bez końca, a… a on się temu poddawał! Potem gwałtownie uniósł się nad łóżkiem i wypłynął przez otwarte okno jak obłoczek dymu wciągany przez wentylator. Poleciał prosto w obsypane gwiazdami nocne niebo, kurcząc się cały czas, aż wreszcie stracił przytomność.
I znalazł się na tym olbrzymim, białym blacie stołu, nad którym wznosiło się łukowate sklepienie, ledwo mogąc oddychać w dojmująco wilgotnym powietrzu. Z sufitu zwisały ogromne ilości czegoś, co niewątpliwie było sprzętem elektronicznym, ale takim, o którym chłopaki z Wydziału Fizyki mogli sobie pomarzyć, gdyby fundusze rządowe dopiero co otrzymane na badania nad laserami były milion razy większe i gdyby szef wydziału, profesor Bowles upierał się, aby każde urządzenie było tak skonstruowane, żeby nie przypominało żadnego zrobionego do tej pory.
Urządzenia ponad nim stukały i bulgotały, syczały i świeciły, mrugały i skrzyły się. Potem nagle wszystko ustało, jak gdyby ktoś, zadowolony z efektów, odłączył prąd.
Więc Ciyde Manship usiadł, żeby zobaczyć, kto to wyłączył.
No i zobaczył.
Może nie tyle kto, ile co wyłączyło. I to nie było wcale takie miłe coś. Tak naprawdę, to żadne z tych cosiów, które ujrzał za pierwszym razem, nie wyglądało aż tak sympatycznie. Więc mocno zacisnął powieki i spróbował w myślach znaleźć jakieś inne wyjście z sytuacji.
Ale teraz musiał spojrzeć jeszcze raz. Może za drugim razem to nie będzie takie straszne. „Zawsze najciemniej — tłumaczył sobie z wymuszonym spokojem — jest przed samym świtem”. Po czym podświadomie dodał: „Z wyjątkiem dni, kiedy przypada zaćmienie”.
Ale w końcu otworzył oczy, krzywiąc się niemiłosiernie, jak dziecko przed kolejną łyżką oleju rycynowego.
Tak, było wszystko tak, jak zapamiętał. Co za ohyda.
Blat stołu miał dosyć nieregularne kształty, a wokół niego w odległości kilkunastu centymetrów sterczały okrągłe pagórki. Na dwóch z nich zasiadały dwie istoty wyglądające jak czarne skórzane walizki. Jednak zamiast uchwytów czy pasów miały na sobie cały las czarnych macek, dziesiątki, setki macek, z których co druga lub trzecia kończyła się łzawym, turkusowym okiem, zaopatrzonym w parę tak zamaszystych rzęs, że podobnych Manship nie widział nawet na reklamie tuszu. Na powierzchni właściwej walizki, jakby dla spotęgowania efektu, mrugało mrowie błękitnych oczu, z tym że te, pozbawione rzęs, podzielone były na mnóstwo drobniutkich kryształków, niczym wielkie klejnoty. Nie było śladu uszu, nosa czy ust na całym ciele, które na dodatek pokrywało coś w rodzaju szlamu, tłustego szarawego szlamu spływającego po czarnych bokach i spadającego w monotonnym kap-kap-kap na podłogę.
Po lewej stronie, jakieś pięć metrów dalej, gdzie blat przechodził w niewielki półwysep, było jeszcze jedno takie stworzenie. Jego macki obejmowały owalny przedmiot, po którego powierzchni przebiegały błyski światła.
Na ile Manship mógł stwierdzić, wszystkie oczy całej trójki były wpatrzone w niego. Zadrżał i starał się choć trochę wtulić głowę w ramiona.
— No i cóż, profesorze — zapytał ktoś niespodziewanie — co pan na to?
— Śmiem twierdzić, że diablo mi się nie podoba ten sposób budzenia — Manship wybuchnął potokiem słów. Już miał mówić dalej i rozwinąć ten temat, dorzucając kilka barwnych epitetów, gdy nagle uświadomił sobie dwie rzeczy, które go powstrzymały.
Pierwszą był problem, kto zadał to pytanie. Nie widział żadnego innego człowieka — właściwie to żadnej istoty żyjącej; poza tymi trzema pełnymi masek walizkami nie było nikogo w tej ogromnej, wilgotnej sali.
Drugim powodem, dla którego przerwał, było to, że ktoś inny zaczął w tej chwili odpowiadać, wchodząc Manshipo-wi w słowo i ignorując go zupełnie.
— Hm — mówił ten ktoś — eksperyment najzupełniej się udał. W zupełności usprawiedliwia on koszta i długie lata badań, które nań poświęcono. Sam pan widzi, radco Glomg, że jednostronna teleportacja jest faktem dokonanym.
Manship zauważył, że głosy dobiegają doń z prawej strony. Szersza z dwóch walizek — widocznie „profesor”, do którego było zaadresowane to pytanie — mówiła do węższej, której większość badylowatych oczu przesunęła się od Manshipa i spoglądała na swego towarzysza. Tylko skąd, u licha, wydobywały się te głosy? Gdzieś z wnętrza ich ciał? Nigdzie nie było śladu żadnego aparatu głosowego.
I DLACZEGO — nagle coś aż krzyknęło w mózgu Manshipa — MÓWIĄ W MOIM JĘZYKU!?
— To widzę — przyznał radca Glomg z uczciwością podszytą tępotą, która doń pasowała. — Może to i jest fakt dokonany, profesorze Lirld. Tylko czego on właściwie dokonał?
Lirld uniósł jakieś trzydzieści do czterdziestu macek w górę gestem, który zafascynowany Manship rozpoznał jako uprzejme, choć niecierpliwe wzruszenie ramion.
— Teleportacji żywego organizmu z obiektu astronomicznego 649-301-3 bez użycia aparatu transmisyjnego na planecie pochodzenia.
Radca przesunął wzrok dziesiątek oczu na Manshipa.
— Pan mówi, że to jest żywe? — spytał z powątpiewaniem.
— Ależ panie radco — zaprotestował profesor Lirld. — Tylko bez flefnomorfizmów. Z pewnością czuje, z pewnością się rusza, po odpowiednich…
— No, dobrze. To jest żywe, przyznaję. Ale że czuje? Jeśli dobrze stąd widzę, nie wydaje mi się, aby pmbffowało. I te okropne, rzadkie oczy! Tylko dwoje — i takie płaskie! I ta zupełnie sucha skóra bez śladów błota. Przyznaję, że…
— Sam też nie przypominasz zgrabnej ślicznotki, wiesz? — nie wytrzymał Manship, głęboko urażony.
— … w mojej ocenie obcych form życia popadam we flefnomorfizmy — tamten ciągnął, jakby nie słyszał. — No cóż, flefnob to brzmi dumnie. Ale, drogi profesorze Lirld, widziałem różne niewydarzone kreatury z sąsiednich planet, które sprowadził mój syn i inni badacze Kosmosu. Najdziwniejszy, najbardziej prymitywny z nich może przynajmniej pmbffować. Ale to… to coś? Nie widzę u niego nawet najmniejszego, najdrobniejszego śladu pmb! To jest niesamowite, oto, co myślę. Niesamowite!
— Wcale nie — zapewnił Lirld. — To tylko biologiczna anomalia. Być może w zewnętrznych rejonach Galaktyki, gdzie tego typu zwierzęta występują w większej ilości, może warunki życia czynią pmbffowanie niepotrzebnym. Wkrótce dowiemy się tego po dokładnym zbadaniu. A tymczasem dowiedliśmy, że życie rozwija się w innych obszarach Galaktyki, nie tylko w gęstym centrum. A gdy będziemy mogli rozpocząć wyprawy badawcze w tamte strony, nieustraszeni poszukiwacze przygód — tacy, jak pański syn — polecą wyposażeni w wiarygodne dane. Będą wiedzieli, czego się spodziewać.