Выбрать главу

Gdyby mógł w jakiś sposób przekazać tę wiedzę grupce Lirlda. Może znaleźliby w tym swoim „Bezmyślnym Potworze z Kosmosu” jakieś przebłyski rozumu i wypracowaliby sposób odesłania go z powrotem. Gdyby tylko chcieli.

Ale nic nie mógł przekazać. Dla jakichś powodów, właściwych odległym drogom ewolucji człowieka i flefnoba, mógł być tylko odbiorcą. Więc były profesor nadzwyczajny Clyde Manship westchnął ciężko, po raz kolejny zwiesił markotnie ramiona i nastawił się na bierny odbiór.

Wygładził też z czułością fałdy piżamy, nie dlatego, że miał ukryte zapędy krawieckie, ale z powodu gryzącej tęsknoty. Nagle uświadomił sobie, że tania zielonkawa tkanina, skrojona według standardowego wzoru, była jedynym przedmiotem, który wziął ze swojej planety. Była to, można powiedzieć, jedyna pamiątka po cywilizacji, która wydała i okrutnego Tamerlana, i cudowną tercynę. Ta piżama stanowiła, poza jego własnym ciałem, ostatnie ogniwo łączące go z Ziemią.

— Jeśli o mnie chodzi — Glomgowy syn-podróżnik wywodził; najwyraźniej kłótnia trwała cały czas, a warstwa papieru w niczym nie przeszkadzała „słuchowi” Manshipa — to albo te potwory zabieram, albo zostawiam w spokoju. Ale oczywiście, kiedy są tak beznadziejnie ohydne jak ten, raczej zostawiam je w spokoju. Ale co to ja chciałem… nie to, że boję się wchodzić w dziedziny nieskończoności, jak mój tato, ale z drugiej strony, nie chce mi się wierzyć, profesorze Lirld, że to, co pan robi, przyniesie jakieś poważne efekty.

— Zamilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej. — Ufam, że nie uraziło to pana, ale szczerze jestem o tym przekonany. Jestem flefnobem praktycznym i wierzę w rzeczy o zastosowaniu praktycznym.

— Jak możesz mówić: niepoważne efekty? — Mimo usprawiedliwień Rabda, telepatyczny „głos” profesora rejestrowany w mózgu Manshipa, wezbrał oburzeniem. — Jak to, przecież w tej chwili najważniejszym celem nauki flefno-bów jest umożliwienie podróży do zewnętrznych rejonów Galaktyki, gdzie odległości międzygwiezdne są kolosalne w porównaniu do gęstości gwiazd tutaj, w centrum. Możemy do woli podróżować między pięćdziesięcioma czterema planetami naszego układu, a ostatnio udały się loty do kilku sąsiednich gwiazd, ale dotarcie chociaż do średnio odległych rejonów Galaktyki, skąd pochodzi ten okaz, pozostaje dziś zamierzeniem równie fantastycznym, co przed rozpoczęciem lotów pozaatmosferycznych dwa wieki temu.

— Zgadza się! — przerwał mu Rabd ostro. — A dlaczego? Dlatego, że nie mamy statków mogących pokonać tę odległość? Na pański semble-swol, profesorze, nie! Przecież od momentu wynalezienia napędu Bulvonna każdy statek floty wojennej czy handlowej, z moim trzysilnikowym mikrusem włącznie, może skoczyć do tego obiektu 649-301-3 na przykład i przylecieć z powrotem, nawet nie przegrzewając sobie silników. Ale nie lecimy. Z bardzo prostego powodu.

Clyde Manship w tej chwili słuchał — czy raczej odbierał — tak intensywnie, że jego półkule mózgowe zdawały się trzeć jedna o drugą. Bardzo, ale to bardzo interesował go obiekt astronomiczny 649-301-3 i wszystko, co ułatwiało lub utrudniało podróż do niego, choćby zastosowany środek transportu był według ziemskich ocen nie wiadomo jak egzotyczny.

— A ten powód jest oczywiście — ciągnął młody podróżnik — wyłącznie praktyczny. Zwyrodnienie umysłu. Stare, poczciwe zwyrodnienie umysłu. Przez dwieście lat rozwiązywania problemów podróży kosmicznych tego jednego nikt, nawet powierzchownie, nie pmbffnął. Wystarczy polecieć nędzne dwadzieścia lat świetlnych od naszej rodzinnej planety, a zwyrodnienie umysłu rozwija się gwałtownie. Najbardziej inteligentna załoga zaczyna zachowywać się jak grupa niedorozwiniętych dzieci i jeśli natychmiast nie zawrócą, ich umysły gasną jak u tylu już znakomitości podróżniczych, którym mózgi skurczyły się niemal do zera.

„Nic dziwnego — stwierdził podniecony Manship — nic dziwnego”. Gatunek telepatów w rodzaju flefnobów… ależ oczywiście! Od wczesnego dzieciństwa przyzwyczajone do ciągłego odbierania aury myśli wszystkich przedstawicieli gatunku, całkowicie uzależnione od telepatii jako środka komunikacji, bo przecież nigdy nie było potrzeby rozwijania innych środków. Jakąż samotność, samotność do której potęgi musiały odczuwać, gdy tylko ich statki oddaliły się od rodzinnej planety na tyle, że kontakt został zerwany!

A ich obecna edukacja… Manship mógł jedynie zgadywać, jak wyglądał system oświaty u tak różnych od siebie istot, ale na pewno musiało to być coś w rodzaju intensywnej i nieustannej myślowej osmozy, wzajemnego przekazywania myśli. Niezależnie od metod ich system edukacyjny widocznie podkreślał zaangażowanie jednostek w wysiłek grupy. Gdy tylko poczucie wspólnoty zmniejszało się w wyniku jakiejś przeszkody lub wszechogarniającej przestrzeni kosmicznej, psychiczne załamanie flefnoba było nieuniknione.

Ale to wszystko było nieistotne. Istniały kosmiczne statki międzygwiezdne! Są pojazdy, które mogą zawieźć Cly-de’a Manshipa z powrotem na Ziemię, na Uniwersytet Kelly, do nie ukończonej pracy, która, miał nadzieję, zapewni mu profesurę zwyczajną w dziedzinie literaturoznawstwa. Praca nosiła tytuł: Styl a treść w piętnastu typowych sprawozdaniach korporacji dla posiadaczy małych pakietów akcji w okresie 1919-1931.

Po raz pierwszy nadzieja raźno wkroczyła do jego serca. W chwilę później leżała jak długa i rozcierała skręconą kostkę. No bo załóżmy, tylko załóżmy teoretycznie — odezwał się jego własny zdrowy rozsądek — że zdoła się jakoś stąd wydostać i utorować sobie drogę przez planetę najpewniej niepodobną do niczego innego, aż dotrze do statków, o których wspominał Rabd. Czy ktoś, nawet z dziką lub rozgorączkowaną wyobraźnią — ciągnął jeszcze zdrowy rozsądek — uwierzy, że on, Clyde Manship, który miał dwie lewe ręce, a w każdej z nich same kciuki, z którego zdolności manualnych uśmiałby się do rozpuku Człowiek ze Swanscombe i sinantropus, czy ktoś uwierzy — pytał zdrowy rozsądek z szyderczym uśmiechem — że on byłby w stanie zrozumieć zawiłości nowoczesnego statku kosmicznego, nie mówiąc już o udziwnieniach, jakie nietypowe istoty w rodzaju flef-nobów zamontowały na swoich pojazdach?

Clyde Manship musiał ze smutkiem przyznać, że cały plan był trochę mało prawdopodobny. Ale mimo to kazał zdrowemu rozsądkowi iść do wszystkich diabłów.

Bo przecież jest Rabd. Rabd mógł go zawieźć z powrotem na Ziemię, jeśli (a) Rabd uzna to za warte zachodu i (b) uda mu się z Rabdem porozumieć. Hm, co mogło interesować Rabda? Najwyraźniej to Zwyrodnienie Umysłowe mocno się liczyło.

— Gdyby znalazł pan na to odpowiedź, profesorze — obiekt jego rozmyślań odezwał się akurat z wymówką — cieszyłbym się tak, że chyba wysadziłbym moją glrnk na ląd. Właśnie przez to siedzimy tyle lat jak w puszce w samym centrum Galaktyki. Oto ma pan praktyczny problem. Ale gdy wlecze pan jakiś wyklęty od Qrma kawałek protoplazmy przez pół Wszechświata i pyta mnie pan, co o tym myślę, to muszę powiedzieć, że cała ta sprawa mnie nie wzrusza. Dla mnie to nie jest praktyczny eksperyment.

Manship pochwycił fale mózgowe oznaczające kiwnięcia głową ojca Rabda.

— Zmuszony jestem zgodzić się z tobą, mój synu. Niepraktyczne i niebezpieczne. I myślę, że uda mi się przekonać resztę rady. Już za dużo funduszu wydano na ten program badawczy.

Ponieważ brzmienie ich myśli nieco ucichło, Manship wywnioskował, że wychodzą z laboratorium.

Usłyszał, jak Lirld jąka rozpaczliwie — Ale… ale…

Potem, już nieco dalej, radca Glomg, najwidoczniej pożegnawszy się z naukowcem, zapytał syna:

— A gdzie jest mała Tekt? Myślałem, że przyjdzie z tobą.

— A, jest na lądowisku — odpowiedział Rabd. — Dogląda ostatnich dostaw na statek. Przecież wyruszamy dziś w nasz ślubny lot.