Выбрать главу

— Dzięki — odetchnął Lirld. — To znaczy, tak jak teraz? Jeszcze raz podniósł i wycelował urządzenie.

— Hej-j-j! — kontynuował Manship tym samym tonem, nie dlatego, że uznał efekty tego stwierdzenia za szczególnie korzystne, ale po prostu zabrakło mu zdolności twórczych do wymyślenia bardziej skomplikowanej wypowiedzi. — Hej-j-j! — powtórzył, szczękając zębami i wytrzeszczając na Lirlda wcale nie tak płaskie oczy.

Podniósł drżącą rękę w ostrzegawczym geście. Trwoga krążyła po jego ciele, jak zła wiadomość po stadzie małp. Widział, jak flefnob znów w szczególny sposób nakręca spust. Myśli umknęły mu z głowy, a każdy mięsień naprężał się do ostatnich granic.

Nagle Lirld zatrząsł się. Ześlizgnął się po błacie stołu. Broń wysunęła się z jego zesztywniałych macek i rozpadła się na podłodze w mnóstwo poskręcanych drutów.

— Srin! — zaskowyczał jego mózg — Srin! Ten potwór…Wi… widzisz to, co wychodzi z jego oczu? On jest… on jest…

Jego ciało pękło i bladobłękitna masa wylała się na zewnątrz. Macki odpadły od tułowia jak liście gnane jesiennym wichrem. Oczy pokrywające korpus zmieniły barwę z błękitnej na brunatną.

— Srin! — błagał nikłymi resztkami świadomości. — Pomocy… ten płaskooki potwór jest… pomocy… pomocy!

Po chwili rozpuścił się. W jego miejscu został tylko ciemny płyn z pasemkami błękitu, który bulgocząc skapy-wał z brzegu stołu.

Manship gapił się na niego, nic nie rozumiejąc, świadomy tylko jednego — że jeszcze żyje.

Fala dzikiego, panicznego strachu dosięgła go z mózgu Srina. Asystent odskoczył od ściany, pod którą się kurczył, ze świstem macek przemknął po stole, zwolnił na chwilę przy gałkach na jego obrzeżach, żeby zmienić kierunek, i olbrzymim łukiem rzucił się pod przeciwległą ścianę. Zygzakowate wcięcia poszerzyły się na podobieństwo błyskawicy i przepuściły jego ciało.

Więc to jednak były drzwi. Manship poczuł zadowolenie, że prawidłowo odgadł. Nie mając wiele danych — nieźle, całkiem nieźle.

W tym momencie do różnych części jego mózgu dotarło wreszcie, co się stało, i zaczął trząść się od szoku. Byłby już martwy. Kawałek pokrwawionego mięsa i sproszkowanej kości. Co się stało?

Lirld za pierwszym razem wystrzelił do niego i chybił. I kiedy już miał strzelić powtórnie, coś poraziło flefnoba, zupełnie jak Asyryjczyków w tamtych czasach, kiedy spadali na Izrael niczym wilki na trzodę. Ale co? Manship nie miał żadnej broni. Na ile się orientował, nie miał tu żadnych sojuszników. Rozglądał się po wielkiej, łukowato zwieńczonej sali. Cisza. Nic się nie ruszało, nie było tu nikogo poza nim.

Zaraz, co to profesor telepatycznie krzyczał, zanim się rozgotował? Coś o oczach Manshipa? Że coś wychodzi z oczu Ziemianina?

Łamiąc sobie nad tym głowę, mimo ogromnej ulgi, że udało mu się przeżyć, nie mógł nie żałować śmierci Lirlda. Może w wyniku solidarności zawodowej ten flefnob był jedynym przedstawicielem swego gatunku, do którego Mans-hip czuł odrobinę sympatii. Czuł się teraz bardziej samotny i w jakiś niejasny sposób trochę winny.

Różne myśli tłukące mu się po głowie gwałtownie ustąpiły miejsca bardzo ważnemu spostrzeżeniu.

Te zygzakowate drzwi, którymi uciekł Srin, zamykały się, zamkną się za chwilę! A jeśli się nie myli, było to jedyne wyjście!

Manship jednym susem zeskoczył z olbrzymiego stołu, czym po raz drugi w ciągu dziesięciu minut przyniósł zaszczyt zajęciom z gimnastyki, na które z rzadka uczęszczał sześć lat temu. Wyciągnął ręce w stronę zwężającej się szpary, gotów, jeśli zajdzie potrzeba, paznokciami drzeć gołe kamienie.

Stanowczo nie chciał być uwięziony w tym miejscu, gdy przybędzie policja flefnobów z tym, co tu się używa zamiast gazów łzawiących i karabinów maszynowych. Nie zapomniał też, że musi dogonić Rabda i wziąć parę następnych lekcji prowadzenia statku.

Ku jego ogromnej uldze, szpara zaczęła się poszerzać, kiedy już miał uderzyć w nią barkiem. Jakaś fotokomórka, a może po prostu reagowała na zbliżenie czyjegoś ciała?

Przecisnął się na drugą stronę i po raz pierwszy stanął na powierzchni tej planety, pod obcym, nocnym niebem.

Zatkało go na ten widok i przez krótką chwilę zapomniał o dziwacznym mieście flefnobów rozciągającym się naokoło.

Ileż tam było gwiazd! Zupełnie jakby to były cukierki do ozdabiania tortów i ktoś rozsypał całą ich torbę na niebie. Ich blask równy był chyba zachodzącemu słońcu. Nie widział księżyca, ale nie odczuwało się jego braku. Przeciwnie, mogło się wydawać, że dziesięć księżyców roztłuczono na tryliony srebrzystych kropeczek.

Wśród tego mnóstwa niemożliwością musiało być wyśledzenie jakiejkolwiek konstelacji. Manship zgadywał, że zamiast tego istnieją tu pojęcia trzeciego pasma albo piątego najgęstszego sektora. Naprawdę tutaj, w centrum Galaktyki, nie tyle widziało się gwiazdy, ale po prostu żyło się pośród nich!

Poczuł, że ma mokro pod nogami. Spostrzegł, że stoi pośrodku bardzo płytkiego strumyka jakiejś czerwonej cieczy, która przepływała pomiędzy okrągłymi budynkami flefno-bów. Rynsztok? Wodociąg? Pewnie ani jedno, ani drugie, raczej coś wykraczającego poza wyobrażenia człowieka. Bo — Manship właśnie zauważył — równolegle do niego płynęły kolorowe strumyki: zielony, fioletowy, jasnoróżowy. Parę metrów dalej, na skrzyżowaniu ulic, czerwonawy strumyk skręcał i płynął dalej sam czymś w rodzaju alejki, natomiast do głównego nurtu dołączały nitki w innych kolorach.

Dobrze, ale nie przybył tu, żeby zajmować się socjologią pozaziemską. Katar i ból głowy nieomylnie wskazywały, że jest bliski przeziębienia. Nie tylko nogi miał mokre w tej nasiąkniętej wodą atmosferze; piżama kleiła mu się do skóry, a co jakiś czas oczy zachodziły parą i musiał przecierać je wierzchem dłoni.

Co więcej, choć jeszcze nie był głodny, jednak od swego przybycia nie tylko nie widział nic, co by przypominało ludzkie wiktuały, ale na dodatek nic nie świadczyło, jakoby flefnoby miały usta, a co dopiero żołądki.

Może odżywiały się przez skórę, można powiedzieć: nasiąkały jedzeniem z tych różnokolorowych strumieni obiegających całe miasto. Czerwone to było mięso, zielone — jarzyny, a na deser…

Zacisnął pięści i otrząsnął się z marzeń. — „Nie ma czasu na filozoficzne gierki — rzekł do siebie wściekle. — Za kilka zaledwie godzin będzie ci się chciało jeść i pić. Poza tym wszyscy będą cię szukać. Trzeba się wziąć do roboty, coś wymyślić!”

Tylko co? Na szczęście ulica obok laboratorium Lirlda była pusta. Może flefnoby bały się ciemności? Może wszystkie były poczciwymi, godnymi szacunku domatorami i bez wyjątku wtaczały się wieczorem do łóżek, żeby przespać okres mroku? Może…

Rabd. Musi znaleźć Rabda. To był początek i koniec jednego sensownego rozwiązania, do jakiego doszedł od momentu, gdy zmaterializował się na stole profesora Lirlda.

Rabd.

Spróbował „posłuchać” umysłem. Różnorodne, błędne myśli okolicznych mieszkańców zaczęły przelewać się przez jego głowę.

— Dobrze kochanie, już dobrze. Jak nie chcesz gadlować, to nie musisz gadlować. Zrobimy coś innego…

— Ten nadęty Bohrg! Ale ja mu jutro pokażę…

— Nie masz trzech zamszkinów do pletu? Muszę przesłać międzymiastową…

— Bohrg się jutro wtoczy, niczego się nie będzie spodziewał. Ale się zdziwi…

— Podobasz mi się, Nernt, bardzo mi się podobasz. I właśnie dlatego uważam, że powinnam ci powiedzieć, ale tak jak przyjacielowi, rozumiesz…

— Nie, kochanie, nie chciałem przez to powiedzieć, że nie chcę gadlować. Myślałem, że to ty nie chcesz. Chciałem być wyrozumiały, przecież zawsze mówisz, że mam być wyrozumiały. Jasne, że chcę gadlować. No, proszę, nie patrz tak na mnie…