Stephen Baxter
Pływ
1
Dura przebudziła się gwałtownie.
Coś było nie w porządku. Fotony wydzielały inny zapach niż zazwyczaj.
Ledwo dostrzegała rękę, którą wyciągnęła przed siebie. Zgięła palce. Wokół opuszków zalśnił wzburzony, fioletowobiały gaz elektronowy, którego cząsteczki poruszały się chwiejnie, po spirali wzdłuż linii Magpola. Powietrze wydawało się ciepłe i nieświeże; Dura widziała tylko niewyraźne zarysy przedmiotów.
Przez chwilę nie ruszała się, zwinięta w ciasny kłębek, zawieszona w elastycznym uścisku Magpola.
Słyszała piskliwe i gorące z przerażenia głosy. Dochodziły od strony Sieci.
Mocno zacisnęła powieki i objęła rękami kolana, usiłując ponownie zasnąć i powrócić do stanu chłodnej nieświadomości.
— Tylko nie to. Na krew Xeelee — zaklęła cicho. — Tylko nie kolejne Zaburzenie[1], tylko nie jeszcze jedna burza spinowa. — Nie była pewna, czy mały szczep Istot Ludzkich posiadał wystarczające środki, by wytrzymać następną falę zniszczeń, i czy ona sama zdoła sobie poradzić z nową katastrofą.
Magpole, otaczające ciało Dury, drgało. Rozchodziło się po jej skórze falami dreszczy, wywołując dość przyjemne uczucie, toteż pozwalała mu się kołysać, jakby była dzieckiem w jego ramionach. Jednak w pewnym momencie poczuła znacznie mniej przyjemne szturchnięcie w plecy…
Nie, to nie mogło być Magpole. Dura ponownie wyprostowała się i przeciągnęła, choć napór pola ograniczał jej ruchy. Przetarła oczy — mięsiste brzegi oczodołów[2] pokrywał zaropiały, chropowaty w dotyku nalot — i potrząsnęła głową, żeby usunąć z zagłębień resztki zanieczyszczonego Powietrza.
Ból pleców zawdzięczała pięści swojego brata, Farra. Musiał dyżurować w latrynie, gdyż miał przy sobie pustą, pofałdowaną torbę na odpady, którą zazwyczaj napełniano bogatym w neutrony kałem z Sieci, a potem wyrzucano jej zawartość do Powietrza. Jego chude, wciąż rosnące ciało drżało na skutek niestabilnego Magpola, a gdy zwrócił ku siostrze okrągłą twarz, ujrzała na niej niemal komiczne oznaki zaniepokojenia. Jedną ręką ściskał płetwę ukochanego prosiaczka powietrznego — grubego oseska, wielkiego jak pięść Dury i tak młodego, że żadna z jego sześciu płetw nie była jeszcze przekłuta. Małe zwierzątko, wyraźnie przerażone Zaburzeniem, nieudolnie próbowało uciekać, puszczając nadciekłe wiatroodrzuty w postaci cienkich, błękitnych strumyków.
Czułość, jaką Farr okazywał zwierzęciu, sprawiała, że nie wyglądał nawet na swoje dwanaście lat — jedną trzecią wieku siostry — i tulił się do prosiaczka tak, jakby chciał objąć swoje dzieciństwo. No cóż, pomyślała Dura, Płaszcz jest ogromny i pusty, lecz znajduje się w nim odrobina wolnego miejsca na dzieciństwo. Farr musiał szybko dorastać.
Tak bardzo przypominał Logue'a, ich ojca.
Nadal lekko zamroczona dziewczyna w przypływie czułości i troski o brata wyciągnęła rękę, żeby pogładzić chłopca po policzku i delikatnie dotknąć palcami brązowych obwódek jego oczu. Uśmiechnęła się.
— Cześć, Farr.
— Przepraszam, że cię obudziłem.
— Nie obudziłeś mnie. Gwiazda była tak uprzejma, że zrobiła to o wiele wcześniej. Znowu Zaburzenie?
— Adda twierdzi, że to najgorsza z dotychczasowych katastrof.
— Nie można się przejmować tym, co mówi Adda — rzekła Dura i pogłaskała falujące włosy brata; wydrążone rureczki jak zawsze były splątane i brudne. — Jakoś przetrwamy. Zawsze dajemy sobie radę, prawda? Wracaj do ojca i powiedz mu, że zaraz tam będę.
— Dobrze. — Fa uśmiechnął się. Odwrócił się sztywno i wciąż kurczowo ściskając płetwę prosiaczka, zaczął niezgrabnie falować przez niewidzialne szlaki pływowe Magpola w kierunku Sieci. Dura obserwowała oddalającego się brata; jego szczupłą sylwetkę pomniejszały wszechobecne, lśniące linie wirowe w tle.
Dziewczyna wyprostowała się i przeciągnęła, napierając na Magpole. Otwierając szeroko usta, starała się rozluźnić zesztywniałe plecy i kończyny. Czuła lekkie muśnięcia Powietrza, które wpadało przez jej gardło do płuc i serca, sączyło się przez nadprzepuszczalne, włosowate naczynia krwionośne, przenikało mięśnie i swą świeżością wywoływało mrowienie w całym ciele.
Rozglądała się, usiłując jednocześnie wyczuć zapach fotonów.
Światem Dury był Płaszcz Gwiazdy, ogromna pieczara wypełniona żółtobiałym Powietrzem, którą z dołu okalało Morze Kwantowe, a z góry Skorupa.
Skorupę tworzył gruby, splątany sufit poprzecinany fioletowymi smugami trawy i przypominającymi włosy rzędami drzew. Mrużąc oczy — zniekształciła tym samym ich paraboliczne siatkówki — Dura dostrzegała ciemne plamki pośród korzeni drzew tkwiących w spodniej części Skorupy. Patrzyła na nie z tak dużej odległości, że nie wiedziała, czy są to płaszczki, czy stado dzikich świń powietrznych lub inne pasące się zwierzęta. W każdym razie wydawało się, że te ziemnopowietrzne stworzenia wirują i chaotycznie zderzają się ze sobą; odnosiła nawet wrażenie, iż słyszy ich zaniepokojone odgłosy.
Daleko w dole spowite mgłą Morze Kwantowe tworzyło ciemnofioletową podłogę świata, o niewyraźnej, złowrogiej powierzchni. Dura stwierdziła z ulgą, że nie zmąciło jej Zaburzenie. Pamiętała tylko jeden przypadek trzęsienia Morza wywołany Zaburzeniem. Przypomniawszy sobie tamten upiorny epizod, zadygotała jak Magpole. Była w wieku Farra, gdy wezbrane strumienie neutrinowe porwały ze sobą połowę Istot Ludzkich — włącznie z Phir, matką Dury i pierwszą żoną Logue'a — i wyrzuciły wrzeszczące ofiary do tajemniczego świata poza Skorupą.
Linie wirowe, wypełniające Powietrze między Skorupą i Morzem, przypominały klatkę z błękitnych, naelektryzowanych prętów. Zapełniały przestrzeń na wzór heksagonalnej macierzy, pozostając w odległościach równych wzrostowi dziesięciu mężczyzn; osaczały Gwiazdę dalekim nadpływem z Północy, opadając gdzieś za Durą jak trajektorie ogromnych, pełnych wdzięku stworzeń i zacierając się w bladoczerwonym zamgleniu Bieguna Południowego, odległego o miliony ludzi.
Dura podniosła palce, próbując ocenić ułożenie linii i wielkość przestrzeni między nimi.
Widziała obozowisko i panujące w nim poruszenie — przerażone, stłoczone świnie powietrzne, niezdarnie gramolących się ludzi, rozedrganą Sieć, nade wszystko zaś wzburzone Powietrze. Farr wyglądał żałośnie — miotał się wraz ze swoim zwierzakiem, usiłując przedostać się przez niewidzialne kanały pływowe.
Dura starała się nie patrzeć na małą, pogrążoną w chaosie grupę reprezentantów ludzkości. Skoncentrowała wzrok na liniach.
Zazwyczaj poruszały się majestatycznie, z przewidywalną regularnością, tak że Istoty Ludzkie mogły odmierzać własne życie. Odwieczny ruch linii w kierunku Skorupy nakładał się na drgania wiązek — ściśniętych, wyrazistych skupisk, które oznaczały dni — i na powolniejsze, bardziej złożone oscylacje drugiego rzędu, które służyły do liczenia miesięcy. Normalnie Istoty Ludzkie z łatwością unikały powoli odkształcających się linii; zawsze miały wystarczająco dużo czasu, by zwinąć Sieć i przenieść swoje małe obozowisko w inny zakątek pustego nieba.
Dura wiedziała nawet, co powodowało majestatyczne pulsowanie linii, chociaż nie miała z tego wielkiego pożytku. Daleko za Skorupą znajdowała się towarzyszka Gwiazdy. Była to planeta, kula mniejsza i lżejsza od Gwiazdy. Wędrowała ponad głowami Istot Ludzkich, które nie mogły jej zobaczyć. Przyciągała linie wirowe, jakby dysponowała niewidzialnymi palcami. A za tą planetą — dziecinne wyobrażenia, nieproszone, powracały do Dury niby fragmenty długiego snu — za planetą oczywiście znajdowały się niewyobrażalnie odległe gwiazdy Ur-ludzi, niewidzialne na zawsze.
1
Zaburzenie — właściwie zmiana tempa rotacji pulsara.
2
Oczy ludzi żyjących w Płaszczu są wklęsłe, przez co mają niejako wspólną powierzchnię z oczodołami.