Adda prychnął.
— Tu w górze tak jest. Widzisz, Powietrze jest dla nas zbyt rozrzedzone. A jeśli wybierzesz się wyżej, w kierunku Skorupy, będzie jeszcze bardziej rozrzedzone. Ale nie musisz marznąć.
Farr zmarszczył brwi.
— Co masz na myśli?
W odpowiedzi Adda uśmiechnął się od ucha do ucha. Uniósł włócznię zrobioną z utwardzanego drewna i ustawił ją równolegle do pnia drzewa, zgodnie z kierunkiem linii pływowych Mag-pola. Przez kilka sekund ważył ją w ręce, czując jej sprężystość.
— Patrz i ucz się — powiedział.
Chłopiec usunął się z drogi i obserwował drżącą włócznię szeroko rozwartymi oczami.
Adda naparł na Magpole i jednym ruchem — mógł sobie gratulować, że mimo podeszłego wieku zachował gibkość — wbił dzidę głęboko w pień. Pierwsze pchnięcie sprawiło, że czubek włóczni przedarł się przez korę i ugrzązł w drzewie mniej więcej na głębokość dłoni. Kręcąc drzewcem broni, starzec zdołał ją wbić w konar na pół ramienia.
Czując kłucie w piersiach z powodu rzadkiego Powietrza, Adda odwrócił się, żeby mieć pewność, że Farr nadal go obserwuje.
— Teraz — wychrypiał. — Pora na magię.
Okręcił się w Powietrzu i postawił nogi na gałęzi, obok wbitej do połowy włóczni. Następnie pochylił się i objął dwiema rękami wystające drzewce, kucnął na ugiętych nogach i wyprostował plecy, a potem odepchnął się w górę, wykorzystując broń jako dźwignię do podważenia wierzchniej warstwy drzewa, pokrywającej gałąź.
Uświadomił sobie, że ta czynność zajęła mu sporo czasu. Serce waliło mu jak młot, dłonie zrobiły się śliskie od nadciekłego potu. Czuł uporczywy ból w plecach, a obraz widziany zdrowym okiem tracił ostrość. I chociaż dzida nieco się wygięła pod jego naciskiem, konar tylko chłodno zaskrzypiał.
Adda puścił włócznię i wytarł dłonie o uda, ciężko dysząc. Starał się unikać wzroku chłopca.
Ponownie pochylił się nad bronią.
Tym razem konar ustąpił; płyta szeroka jak klatka piersiowa mężczyzny, podniosła się niczym wieko. Nogi Addy wyprostowały się jak sprężyny. Zsunął się z gałęzi i przewrócił. Szybko się pozbierał, przybrał godną pozycję i, mimo bólu w kończynach, wykonał pętlę w Powietrzu i zaczął falować. Wrócił do Farra i rozszczepionego drzewa. Z dumą obejrzał swoje dzieło i pokiwał głową.
— Nie jest to takie trudne, jak się wydaje — burknął do chłopca. — Kiedyś robiłem to jedną ręką… Ale od tamtego czasu drzewa stwardniały. Może ma to jakiś związek z tymi cholernymi burzami spinowymi.
Syn Logue'a nie słuchał starca. Podczołgał się do okaleczonej gałęzi i patrzył na nią zafascynowany. Przy korze drewno było bladożółte i przypominało materiał, z którego wykonano włócznię, lecz głębiej, dalej niż sięgała ręka, świeciło na zielono i emitowało ciepło, które przyjemnie ogrzewało pierś Addy, mimo że znajdował się w odległości pół człowieka od pnia. Blask drewna oświetlał twarz Farra i wywoływał zielone cienie wokół okrągłych oczu chłopca.
Po chwili dołączyła do nich Dura, niezdarna córka Logue'a. Uśmiechnęła się z wdzięcznością do starca. Przykucnęła obok brata i uniosła dłonie, żeby je ogrzać. Zielony ogień lśnił na jej twarzy, czyniąc z niej, jak życzliwie zauważył Adda, niemal atrakcyjną kobietę, pod warunkiem, że zanadto nie gestykulowała, czym zazwyczaj zdradzała całkowity brak wdzięku.
— Następna lekcja — powiedziała Dura do chłopca. — Co sprawia, że drewno się pali?
Uśmiechnął się do niej. W jego oczach wciąż odbijał się blask drewna.
— Ciężkie cząstki ze Skorupy?
— Tak. — Nachyliła się do Farra, tak że głowy brata i siostry znalazły się obok siebie nad zielonkawym płomieniem, a ich twarze lśniły niczym dwa liście. — Bogate w protony jądra zmierzające do liści — kontynuowała. — Gałąź drzewa jest jak powłoka. Otacza kanalik, w którym ciśnienie jest mniejsze od ciśnienia Powietrza. Gdy dochodzi do naruszenia powłoki, ciężkie jądra wewnątrz rozszczepiają się i szybko ulegają zniszczeniu. W tej chwili obserwujesz wypalanie się jąder w Powietrzu…
Adda zauważył, że Farr marszczy gładką, młodą twarz w skupieniu, starając się wchłonąć kolejną porcję bezużytecznej wiedzy.
Bezużytecznej?
Może i tak, pomyślał. Ale przecież te drobiazgowe, cenne, ale też abstrakcyjne fakty, wygładzone nieustannym przekazywaniem od zarania dziejów — od czasu wygnania z Parz, przed dziesięcioma pokoleniami — to skarb, część ich ludzkiego dziedzictwa.
Starzec kiwnął głową, wyrażając aprobatę dla Dury i jej prób kształcenia brata. Istoty Ludzkie znalazły się na tym nadpływowym pustkowiu wbrew swojej woli. Nie były dzikusami ani zwierzętami; pozostały cywilizowanymi ludźmi. Niektóre potrafiły nawet czytać. Garstka zwojów świńskiej skóry, pracowicie zapisanych drewnianymi rylcami, należała do ich najcenniejszych skarbów…
Przysunął się do córki Logue'a i powiedział cicho:
— Będziesz musiała podążyć dalej. Głębiej w las, w kierunku Skorupy.
Dura drgnęła, potem oderwała się od naciętego pnia. Długie mięśnie jej szyi odbijały światło płonących jąder. Inne Istoty Ludzkie, oddalone o kilku ludzi, wciąż tłoczyły się na wierzchołkach drzew. Część z nich zdążyła już napełnić brzuchy i teraz zbierała garściami soczyste liście.
— Wiem — odparła. — Ale większość chce już wracać do obozu z tymi liśćmi. Adda prychnął.
— Są cholernymi głupcami i wypada żałować, że burza spinowa zamiast nich porwała kilka osób obdarzonych większym rozumem. Liście są smaczne, ale nie napełni się nimi brzucha.
— Wiem, że nie. — Westchnęła i potarła nasadę nosa, a potem z roztargnieniem przesunęła palcem po obrzeżu oka. — Musimy też zastąpić świnie powietrzne, które utraciliśmy podczas burzy.
— To się wiąże z kontynuowaniem wyprawy — zauważył starzec.
— Mnie nie musisz tego mówić — odparła zmęczona i poirytowana.
— Będziesz musiała ich poprowadzić. Oni nie pójdą sami. Są jak świnie powietrzne: wszyscy chcą iść za przywódcą, ale nikt nie chce być na czele.
— Nie pójdą za mną. Za moim ojcem — to co innego. Adda wzruszył ramionami.
— Nie pójdą za nikim innym. — Patrzył na kwadratową twarz Dury, dostrzegając w jej wyrazistych rysach zarówno wątpliwości, jak i ukrytą siłę. — Sądzę, że nie masz wielkiego wyboru.
— Wiem, że nie — rzekła z westchnieniem i wyprostowała się. Postanowiła porozmawiać z członkami plemienia.
Kiedy powróciła do jądrowego ognia, przyprowadziła ze sobą tylko Philas, wdowę po Esku. Obie kobiety falowały obok siebie. Dura odwróciła twarz, zażenowana. Oblicze jej towarzyszki nie zdradzało żadnych uczuć.
Adda nie był specjalnie zaskoczony reakcją pozostałych. Zawsze lubili utrzeć nosa córce Logue'a, nawet jeśli działo się to wbrew ich własnemu interesowi.
Jednak widok Philas i Dury intrygował go. Wszyscy wiedzieli o romansie Dury z Eskiem. Trudno było ukryć tego rodzaju historię w społeczności liczącej łącznie z dziećmi zaledwie pięćdziesiąt osób. Pozamałżeńskie związki były wbrew zasadom, ale nie należały do rzadkości. Postępowanie Dury tolerowano. Musiała jedynie przestrzegać kilku niepisanych zwyczajów. Na przykład, nie wolno jej było przesadnie reagować na śmierć Eska ani przebywać zbyt blisko owdowiałej Philas.
Kolejny przejaw głupoty, pomyślał Adda. Kiedyś Istoty Ludzkie liczyło się w setkach — jeszcze za czasów jego dziadka żyło ponad stu dorosłych — i wtedy zakaz cudzołóstwa być może miał sens. Teraz jednak sytuacja uległa zmianie.