— Czekaj. Zatrzymamy się tutaj. Już wystarczy.
Chłopiec był zbity z tropu. Falował jeszcze kilka sekund, jakby odruchowo, a potem przestał poruszać nogami. Wypuścił kokon i zerknął na swoje ręce, które wyglądały jak zagięte szpony.
Stary myśliwy oddalił się trochę i zawisł w Powietrzu; po raz pierwszy od początku katastrofy zmogło go zmęczenie. Magpole podtrzymywało Addę, ale wyczuwał jego nieustanne drżenia. Ból w nogach, ramionach, plecach i dłoniach nie wynikał już tylko ze zmęczenia i stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Nadął klatkę piersiową, wciągając wilgotne Powietrze Bieguna; gęsta substancja paliła płuca i naczynia włosowate. Przypomniał sobie srogie ostrzeżenia biednej, utraconej na zawsze Deni Maxx — po zderzeniu z lochą powietrzną jego ciało już nigdy nie miało odzyskać pneumatycznej sprawności. Tego dnia sprawdził jej diagnozę do granic możliwości.
Miasto było zniszczonym drewnianym pudełkiem, tak małym, że można było je zakryć dłonią. Długi elegancki Grzbiet łączył jego dolną część z Podpłaszczem. Wokół górnej warstwy Parz unosił się obłok, mgła utkana ze szczątków konstrukcji, a także uciekających mieszkańców.
Gwiazdołamacze Xeelee nadal przeszukiwały Płaszcz. Wokół statków szalały struny wirowe, śmiercionośne i… banalne.
Adda uświadomił sobie, że zamykają mu się oczy. Poczuł takie znużenie i ból, że przestało go interesować to, co działo się dookoła. To była najgorsza cecha starzenia się: powolne, nie mające końca obumieranie ciała, które stopniowo izolowało go od świata, od ludzi, i pogrążało w malutkim, klaustrofobicznym wszechświecie własnej słabości. Nawet teraz, w najważniejszym dla Płaszcza momencie…
Jakiś ironiczny duch podpowiadał mu: No cóż, przynajmniej nie zdążę zobaczyć, jak wszystko zmienia się na gorsze.
— Adda. — W głosie Farra było więcej zdziwienia niż strachu. — Spójrz na Miasto.
Starzec popatrzył na chłopca, a potem wykręcił obolałą szyję, żeby zerknąć na odległe drewniane cielsko.
Metropolia oddaliła się znacznie od swojej normalnej pozycji nad Biegunem Magpola. Cały czas przechylała się i powoli obracała. Teraz dryfowała szybciej. Obładowane żywymi ludźmi Parz, sunęło przez Powietrze jak wielki pająk spinowy. Adda dopatrzył się w jego dryfie osobliwego wdzięku. Przyszło mu do głowy, że ogląda taniec olbrzyma. W pewnym momencie, pomimo znacznej odległości usłyszał trzask, który przypominał łamanie kości. W spojeniu łączącym Miasto z Grzbietem nastąpiła eksplozja — odłamki drewna musiały być wielkości samochodów powietrznych, skoro widział je z tak daleka.
Grzbiet oderwał się.
Pozostawał zawieszony w głębinach biegunowego Magpola niczym ogromny sponiewierany pień drzewa. Najwyraźniej miał decydujący udział w dotychczasowym zakotwiczeniu Miasta w Magpolu, gdyż teraz górna część Parz, w wylotach której nadal świeciły na zielono drewniane latarnie, przewróciła się do przodu niczym gigantyczna, groteskowa parodia spuszczonej głowy.
Konstrukcja nie mogła długo wytrzymywać takiego naporu.
Wstęgi kotwiczne z materii rdzeniowej, powyginane, matowe i bezużyteczne, raptownie rozerwały się na spore kawałki. Bańka z przezroczystego drewna, która otaczała stadion, rozprysła się. Budynki pałacowe na górnej powierzchni (sąsiedztwo miniaturowych lasów i wystaw sprawiało, że wyglądały jak pracowicie pokolorowane zabawki) ześlizgnęły się w Powietrze niemal z gracją, odsłaniając gołą drewnianą platformę.
A potem przyszła kolej na cielsko Parz, które rozpadło się jak spróchniałe drewno.
Kadłub rozerwał się niemal idealnie wzdłuż szczeliny Pali Mali, znajdującej się w środku konstrukcji Miasta. Z odsłoniętych ulic, sklepów i domów wysypywali się ludzie i samochody powietrzne. Rynek pękł jak jajo pająka spinowego i potężne Koło do przeprowadzania egzekucji potoczyło się w Powietrze.
Na szczęście trzaski pękającego drewna i wyginanej materii rdzeniowej zagłuszały wycie ludzi.
Adda próbował wyobrazić sobie przerażenie tych osiadłych obywateli. Niektórzy z nich zapewne nigdy nie odważyli się wypuścić poza Skórę, a teraz zostali wyrzuceni w Powietrze i bezradnie miotali się między kłębami bezwartościowego dobytku.
Resztki Parz zapadły się. Zniknął wszelki ślad po dawnym kształcie Miasta. Obłok szczątków, drewna, materii rdzeniowej i miotających się ludzi dryfował w Powietrzu, oddalając się od urwanego Grzbietu i powoli rozpraszając.
Stary myśliwy zamknął oczy. W tej gigantycznej zagładzie było dostojeństwo, wręcz gracja, buntownicze wyzwanie rzucone poczynaniom Xeelee.
— Adda. — Farr ciągnął go za ramię i coś pokazywał.
Wiekowy przybysz z nadpływu spojrzał w tamtym kierunku. Z początku nic nie widział — tylko upiorną karmazynową poświatę wokół północnego widnokręgu, żółty chaos Powietrza…
Wreszcie zrozumiał, że chłopiec pokazuje mu to, czego nie ma.
Promienie gwiazdołamaczy zniknęły.
Adda poczuł, że zdjęto mu z serca wielki ciężar. Może część ludzi zdoła się uratować.
Gwałtowny podmuch fragmentów linii wirowych zgasił jego nadzieję. Starzec ścisnął mocno rękę chłopca. Chwycił kokon Bzyi i patrzył na nadciągającą burzę.
28
Złącze tunelowe świeciło.
Krzyki wyrwały Borza z głębokiego, niczym nie zmąconego snu. Przeciągnął się i rozejrzał, próbując znaleźć przyczynę kłopotów. Sięgnął do pasa, wyciągnął swój kapelusz powietrzny i włożył na głowę. Oczywiście nie musiał tego robić, ale pomyślał, że w kapeluszu wyda się trochę groźniejszy złodziejskim, pasożytniczym nadpływowcom, którzy pojawiali się zbyt często…
Złącze świeciło. Krawędzie jego czterech trójkątnych płaszczyzn lśniły błękitnym blaskiem linii wirowych tak jasno, że musiał zmrużyć oczy. Wydawało mu się również, że powierzchnie płaszczyzn bryły pokrywała cienka warstwa złocistego światła, w której odbijał się żółty blask Płaszcza, linie wirowe oraz jego własne, mocno zbudowane ciało.
Mężczyznę ogarnął głęboki, zabobonny lęk.
Nie mógł dojrzeć świń, który zostały umieszczone w środku czworościanu. Rozmaite rzeczy osobiste — ubrania, narzędzia, broń — które przywiązano kawałkami sznura i siatki do prętów tworzących krawędzie bryły, teraz krążyły w Powietrzu. Borz chwycił jeden z szybujących fragmentów sznura i położył na swojej wielkiej dłoni; był osmalony.
Przerażeni ludzie, zarówno dorośli jak i dzieci, falując uciekali od Złącza, krzyczeli i lamentowali. Borz tkwił na posterunku, podobnie jak kilka innych osób.
Złącze nie działało od wielu pokoleń — od czasu Wojen Rdzeniowych. Wszyscy o tym wiedzieli. Jednakże teraz najwyraźniej zaczęło funkcjonować. Dlaczego? I co mogłoby przez nie przybyć? Borz oblizał rozpalone, pozbawione Powietrza wargi; czuł, jak rozszerzają się pory na jego twarzy.
Światło na płaszczyznach bryły powoli gasło. Fasady ponownie zrobiły się przezroczyste. Blask szkieletu czworościanu ustąpił miejsca monotonnej czerni.
Złącze znowu było martwe. Wydawało się zwyczajną konstrukcją z prętów, dryfującą w Powietrzu. Borza ogarnęło dziwne, rzadkie u niego uczucie żalu. Wiedział, że już nigdy nie zobaczy tych kolorów, tego światła.
Świnie zniknęły ze środka czworościanu. Zamiast nich znajdowało się tam coś innego — jakiś twór, niezgrabny cylinder z drewna, wysoki na trzech ludzi. W jego ścianach znajdowały się przezroczyste płyty, a szeroki kadłub opasywały wstęgi z jakiegoś półmatowego materiału.
Właz w górnej części cylindra otworzył się. W otworze pojawiła się twarz jakiegoś mężczyzny — ot, po prostu mężczyzny — okolona ekscentrycznym zarostem.