Wszystkie rozmowy ucichły. Dura obserwowała, zaintrygowana. Atmosfera uległa zmianie — stawała się bardziej uroczysta, smutniejsza. Drwale odsuwali się od siebie i przybierali sztywne pozy. Dziewczyna z nadpływu zerknęła na twarz Kae. Oczodoły kobiety były szeroko rozwarte, oświetlone żarem ognia, wpatrzone w Rauc.
Powoli Rauc zaczęła mówić. Monolog składał się z imion — Dura nie znała żadnego z nich — recytowanych w monotonnym tempie. Głos Rauc był zmęczony i spokojny, ale wydawało się, że dociera do każdego z uczestników zgromadzenia. Córka Lo-gue'a słuchała usypiającej, rytmicznej wyliczanki imion, którą kuliska adresowała do wielkiego Koła wyrytego w drewnie.
Powoli Dura uświadomiła sobie, że są to imiona ofiar. Ofiar czego? Okrucieństwa, chorób, głodu, wypadków. Były to imiona zmarłych, które przypominano teraz podczas skromnej ceremonii.
Niektórzy z nich musieli żyć przed wieloma pokoleniami; ich śmierć nastąpiła tak dawno temu, że zapomniano o wszystkich okolicznościach, które jej towarzyszyły. Jednak imiona owych ludzi potomność zachowała w pamięci, dzięki temu subtelnemu, pełnemu wdzięku kultowi Koła.
A ludzie żyjący na niebie mogli pozostawić po sobie ślad tylko za pośrednictwem słów.
Wreszcie lista imion wyczerpała się. Rauc szybowała w Powietrzu przed coraz słabiej żarzącym się Kołem. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji. Po chwili drgnęła i spojrzała na oblicza obserwujących ją osób, jakby dopiero się budziła, a potem, falując, wróciła do męża.
Grupa rozpraszała się. Brow objął żonę i pofalowali gdzieś razem. Wszyscy uczestnicy zgromadzenia żegnali się i odlatywali.
Dura zerkała ukradkiem na Kae. Kobieta przyglądała się apatycznie Browowi i Rauc. Uświadomiła sobie, że jest obiektem zainteresowania gościa. Uśmiechnęła się, ale w jej głosie można było wyczuć napięcie.
— Odnoszę wrażenie, że znowu mnie osądzasz.
— Nie. Ale myślę, że teraz rozumiem twoje kompromisy. Kae wzruszyła ramionami.
— Brow i ja przez większość czasu jesteśmy razem. Rauc wie o tym i musi żyć z tą świadomością. Ale Brow kocha Rauc. Ten dzień z nią jest wart stu ze mną. I ja muszę żyć z tą świadomością. Wszyscy jesteśmy skazani na kompromisy, Dura. Nawet ty.
Córka Logue'a pomyślała o od dawna nieżyjącym Esku, i o podobnym, bolesnym trójkącie.
— Tak — rzekła. — Wszyscy jesteśmy skazani na kompromisy. Kae zaproponowała jej nocleg, gdzieś w plątaninie sieci i sznurów, opasujących to dziwne, linearne miasto. Dziewczyna z nadpływu odmówiła z uśmiechem.
Pożegnała się. Kobieta-drwal kiwnęła głową i obie popatrzyły na siebie z osobliwym, spokojnym zrozumieniem.
Dura odepchnęła się od pnia i, energicznie wierzgając nogami, ruszyła ku farmie sufitowej, do swojego własnego, bezpiecznego gniazdka.
Pod nią rozpościerała się karawana. W kilkunastu miejscach płonęły jeszcze ognie w kształcie Koła.
13
Stary, poraniony nadpływowiec bojaźliwie wkroczył na teren Ogrodu Pałacowego w towarzystwie zdenerwowanej pielęgniarki ze szpitala „Wspólnego Dobra". Kiedy Muub ich zauważył. dał pielęgniarce znak — ponad głowami zaciekawionych dworzan — aby przyprowadziła Addę do fontanny, gdzie sam się znajdował. Następnie odwrócił się, by oglądać powolny balet nadciekłego Powietrza.
Ogród stanowił imponujące zwieńczenie Parz, zbytkowne otoczenie Pałacu Komitetu Miasta. Został założony przed wieloma pokoleniami przez jednego z poprzedników Horka IV, lecz swoją świetność zawdzięczał geniuszowi obecnego Przewodniczącego i jego fascynacji światem natury. Teraz był to wspaniały park z egzotycznymi roślinami oraz zwierzętami sprowadzonymi z całego Płaszcza i prezentowanymi ze smakiem w przemyślany sposób Niskie, ale pełne przepychu zabudowania składające się na Pałac były porozrzucane wokół parku i lśniły niczym klejnoty z materii rdzeniowej na atłasie. Dworzanie poruszali się po Ogrodzie małymi grupami, tłocząc się niby stada zwierzątek o jaskrawej skórze.
Muub bynajmniej nie przepadał za wielkimi imprezami na otwartej przestrzeni, ale czuł się dobrze w Ogrodzie. Wygiął zesztywniały kark i popatrzył w złocistoźółte Powietrze. Świadomość, że znajduje się pod łukowo ułożonymi, lśniącymi liniami wirowymi Bieguna i obcuje z dziełami stworzonymi przez człowieka, dawała mu zadowolenie i odprężenie. To, że park był sztucznym wytworem, muzeum ujarzmionej natury — a w dodatku zajmował ni mniej ni więcej tylko jeden centymetr kwadratowy powierzchni — bardzo podnosiło Muuba na duchu. Już sam Ogród pozwalał wierzyć, że człowiek jest zdolny osiągnąć wszystko.
Dyskretnie, fachowym okiem lekarza, zerknął na zbliżającego się nadpływowca. Adda odzyskiwał siły, ale wciąż prawie nie mógł się poruszać samodzielnie. Obie nogi miał unieruchomione, a jego klatkę piersiową spowijały bandaże. Prawe ramię spoczywało na temblaku z rzeźbionego drewna. Głowa również była owinięta opatrunkiem, a w kąciku zdrowego oka starca cierpliwie posilała się pijawka.
— Cieszę się, że mogłeś do mnie dołączyć. — Medyk powitał Addę profesjonalnym uśmiechem. — Chciałem z tobą porozmawiać.
Obandażowany nadpływowiec spojrzał przez swoją pijawkę na wygoloną głowę i ozdobny strój nieznajomego mężczyzny.
— Dlaczego? Kim jesteś albo czym się zajmujesz? Muub pozwolił sobie na chwilę chłodnego milczenia.
— Nazywam się Muub. Jestem lekarzem Komitetu… i administratorem szpitala „Wspólnego Dobra", gdzie leczono twoje obrażenia. — Postanowił przejść do ofensywy. — Poznaliśmy się już, drogi panie, kiedy zostałeś przywieziony do szpitala przez jednego z naszych obywateli. Tamtego dnia — aczkolwiek nie podejrzewam, żebyś o nim pamiętał — powiedziałeś mi, żebym się „odczepił". No cóż, nie zaakceptowałem tej propozycji; zdecydowałem, że będziesz u mnie leczony. Zaprosiłem cię dzisiaj jako swojego gościa, żebyś obejrzał Ogród. To miał być przyjazny gest wobec kogoś, kto jest nowy w Parz i czuje się samotnie. Ale, szczerze mówiąc, jeśli nie masz ochoty być uprzejmy, możesz odejść.
— Och, będę grzeczny — burknął Adda. — Chociaż nie mam zamiaru zgadzać się z twierdzeniem, że wyświadczyłeś mi jakąkolwiek przysługę, lecząc moje obrażenia. Wiem doskonale, że ściągasz całkiem pokaźny dochód z pracy Dury i Farra.
Muub zmarszczył czoło.
— Ach, to twoi towarzysze z nadpływu. Tak, z tego, co wiem, zawarli umowy.
— Na niewolniczą pracę — syknął Adda.
Medyk starał się odprężyć. Każdy, kto potrafił przetrwać na dworze Horka IV, mógł znieść odrobinę prowokacji ze strony jakiegoś bezokiego, starego głupca z nadpływu.
— Nie pozwolę ci drażnić mnie, Adda. Zaprosiłem cię tutaj, abyś podziwiał Ogród — cały spektakl — i skrzętnie dopilnuję, żebyśmy spędzili dzień właśnie w taki sposób.
Adda wytrzymywał jego spojrzenie przez kilka chwil, ale nie podjął dyskusji i odwrócił głowę, żeby obejrzeć fontannę.
Nadciekła fontanna stanowiła najważniejszy eksponat Ogrodu. Jej główną część stanowił cylinder z przezroczystego drewna, szeroki na dwadzieścia mikronów i przymocowany do wysokiego, cienkiego podestu. Wewnątrz walcowatego pojemnika krążyła wzburzona kula gazu. zabarwiona na fioletowy błękit i wolno dygocząca. Cylinder — oczywiście kosztowny sam w sobie — był opasany pięcioma obręczami z polerowanej materii rdzeniowej i najeżony żerdziami sterczącymi na jego powierzchni. Do końców żerdzi, wewnątrz przezroczystej beczki, były przytwierdzone baryłki — drewniane puszki ozdobione stylizowanymi rzeźbami głów Horka IV i jego poprzedników.
Piękni młodzi aerobaci — mężczyźni i kobiety, wszyscy nadzy — wspaniale falowali w Powietrzu wokół cylindra, obsługując jego skomplikowane mechanizmy. Elektryczny błękit linii wirowych rzucał migoczące jasne plamy na przezroczyste drewno; nieskazitelna skóra aerobatów lśniła złocistym światłem Powietrza.