— A czym mógłbym się zająć? Polujecie tutaj? Jakoś nie widzę siebie w roli robotnika polującego na źdźbła zmutowanej trawy.
Zbliżyli się do modelu dzikiego lasu skorupowego. Z dachu Parz wyrastały karłowate drzewa — cienkie witki nie przekraczające przeciętnego wzrostu człowieka. Ławica młodych płaszczek, przywiązanych do sklepienia za pomocą krótkich lin, warknęła na gapiów.
Muub spojrzał na Addę. Interesowało go, jak stary zareaguje na ten miniaturowy las. Ale nadpływowiec zadarł jedynie twarz ku liniom wirowym czyhającym nad Miastem. Jego zdrowe oko było półprzymknięte, jakby zerkał na coś ukradkiem, ignorując zarazem pijawkę pełzającą po policzku.
Lekarz zawahał się.
— Kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy, byłeś owinięty prymitywnymi bandażami. I miałeś łubki… Pamiętasz? Te łubki były w istocie włóczniami o różnej długości i grubości. Wszystkie misternie rzeźbione.
— I co? Sugerujesz, że tutaj mógłbym dostać za nie przyzwoitą cenę? Myślałem, że twoi ludzie, twoi strażnic y, są odpowiednio wyposażeni, skoro mają łuki i pejcze.
— Rzeczywiście. Nie potrzebujemy waszej broni… jako broni. Jednak, te włócznie mają w sobie coś… nowego. — Muub usiłował znaleźć odpowiednie słowa. — Rodzaj prymitywnego artyzmu, przemawiającego do uczuć. Adda, podejrzewam, że mógłbyś dostać za swoje produkty dobrą cenę, zwłaszcza od kolekcjonerów prymitywnej twórczości. A gdybyś przypadkiem był w stanie wyprodukować więcej takich rzeczy…
Otaczające ich światło uległo dziwnej przemianie, medyk rozejrzał się dookoła. Był prawie przekonany, że znaleźli się w cieniu jakiegoś powietrznego auta, lecz niebo okazało się puste, z wyjątkiem linii wirowych. Muub nadal wyczuwał, że coś się zmieniło i był zaniepokojony. Owinął się szczelniej szatą. Adda wybuchnął śmiechem.
— Już wolę umrzeć zamiast się prostytuować. Nadworny lekarz otworzył usta, żeby mu powiedzieć: Starcze, być może tylko to będziesz miał do wyboru, lecz w tym momencie wśród dworzan rozległy się odgłosy zamieszania. Przestali knuć intrygi w małych grupach; zebrali się razem, jakby szukali otuchy, i wskazywali coś na niebie.
— Ciekawe, co się stało. Sprawiają wrażenie wystraszonych.
— Spójrz w górę — odezwał się sucho Adda. — Może tam kryje się przyczyna ich lęku.
Muub popatrzył na zgorzkniałą, sponiewieraną twarz starego człowieka, a potem zerknął ku wolnej przestrzeni nad głową.
Linie pływowe poruszały się. Zataczały się, oddalając od Parz i unosząc w górę w kierunku Skorupy niczym potężne ostrza noży.
— Zaburzenie — oznajmił Adda z napięciem w głosie. — Jeszcze jedno. I to wyjątkowo paskudne. Muub, musisz zrobić wszystko, żeby ochronić swoich ludzi.
— Czy Miasto jest zagrożone?
— Nie wiem. Chyba nie. Ale tym, którzy przebywają na farmach sufitowych, z pewnością grozi niebezpieczeństwo…
Zanim Muub pobiegł, żeby wypełnić swoje obowiązki, w ostatniej chwili przypomniał sobie, że towarzysze (a także plemię) Addy również są narażeni na burzę, błąkając się gdzieś po niebie.
Odniósł wrażenie, że Powietrze nad jego głową migocze. Gdzieś obok rozległ się krzyk dworzanina.
Rauc pierwsza zauważyła zmiany na niebie.
Wraz z Durą pracowały w zakątku farmy sufitowej Qosa Frenka. Dura miała na sobie obowiązkowy zbiornik powietrzny, ale odgarnęła welon z twarzy. Ciężki drewniany pojemnik obijał się o jej plecy. Unosiła głowę i ramiona ku kłosom pszenicy; miała wrażenie, że otaczają pozbawiona dna klatka ze złocistożółtych roślin. Wyciągała nad głowę ręce, żeby grzebać palcami między korzeniami pszenicy. Kłosy drapały jej gołe ramiona.
Znowu znalazła młode drzewko; ciepłe i miękkie w dotyku, bez wątpienia żywe; wewnątrz łodygi wibrowała cienka nić materii złożonej z ciężkich jąder. Młode drzewa Skorupy stanowiły największe zagrożenie dla upraw Frenka — wyrastały bez umiaru, pomimo nieustannego plewienia. Ponieważ były cieńsze od palca, ich wypatrzenie nastręczało trudności i łatwiej było odnaleźć je za pomocą dotyku. Dziewczyna błądziła palcami po cieniutkiej łodydze, aż do części ukrytej w cieniu zboża. Obmacywała i cierpliwie wyrywała korzonki drzew, które wiły się w plątaninie roślin i korzeni, tworzącej dno lasu.
Było to nudne i otępiające zajęcie, ale dawało pewną satysfakcję. Dura lubiła dotyk roślin w dłoni. Zasmakowała w prostych pracach, zdobywając w nich coraz większą wprawę. Czasami przychodziło jej do głowy, że w jakimś innym życiu mogłaby być dobrym farmerem. Lubiła styl życia na farmie — nie dałoby się powiedzieć tego samego o towarzystwie innych ludzi — a praca była tak prosta, że pozwalała córce Logue'a błądzić myślami. Toteż mogła snuć rozważania o Farrze, o nadpływie i…
Rauc zaśmiała się.
— Dura, spójrz no tylko. No, spójrz… Jakie to dziwne. Trochę poirytowana, że przerwano jej sen na jawie, opadła w dół z pola nad głową. Wynurzyła się w czystym Powietrzu i otrzepała ręce z kurzu.
— O co chodzi?
Jej towarzyszka krążyła w Powietrzu, łagodnie falując. Pokazywała coś w dole.
— Popatrz na linie wirowe. Czy kiedykolwiek widziałaś, żeby się tak zachowywały?
Linie wirowe, które dziwnie się zachowują?
Dura gwałtownie spojrzała w dół.
Linie wirowe migotały — wprost roiło się w nich od niestabilności, praktycznie zasłaniających same linie. Wytężając wzrok, mogła dostrzec pojedyncze wzburzenia, które rozchodziły się wzdłuż linii niby małe, czmychające zwierzątka. Nagle linie eksplodowały w górę, opuszczając Płaszcz i zmierzając w kierunku Skorupy. W stronę farmy.
Na całym obszarze, który Dura mogła ogarnąć wzrokiem, w głąb i wszerz, wszystkie linie poruszały się; ich równoległe szeregi konsekwentnie podążały ku niej.
Kątem oka zauważyła coś jeszcze: jakiś ciemny kształt w oddali, przekreślający żółty widnokrąg cienką smugą błękitnobiałego światła.
— Rauc, musimy stąd wiać — powiedziała. Kuliska uniosła wzrok. Na jej chudym, zmęczonym obliczu osłoniętym welonem dostrzec można było oznaki apatii.
— Dlaczego? Co złego się stało?
Dura zdarła kapelusz i niecierpliwie zrzuciła paski podtrzymujące zbiornik z Powietrzem.
— Daj mi rękę.
— Ale dlaczego…?
— To jest Zaburzenie. I jeśli natychmiast się stąd nie ruszymy, zginiemy. Daj mi rękę. Natychmiast!
Rauc rozdziawiła usta. Dziewczyna z nadpływu zauważyła u niej zaskoczenie, ale jeszcze nie strach. Kwestia czasu, pomyślała. Chwyciła przyjaciółkę za rękę; dłoń robotnicy stwardniała na skutek ciężkiej pracy, ale jeszcze była chłodna, nie rozgrzewało jej przerażenie. Dura odepchnęła się od Magpola obiema nogami. Falowała w dół, żeby oddalić się od Skorupy i dotrzeć do nadciągających linii pływowych. Rauc przypominała z początku drewniany kloc, ale po kilku chwilach i ona zaczęła falować.
Kiedy Gwiazdę nękało Zaburzenie, Płaszcz nie był w stanie podtrzymywać spokojnego, łagodnie zwalniającego tempa rotacji. Nadciekłe Powietrze pozbywało się nadmiaru ruchu obrotowego, wypychając szeregi linii wirowych — linii skwantowanego wirowania — na zewnątrz, w kierunku Skorupy. Linie charakteryzowała wtedy duża niestabilność i mogły w każdej chwili ulec rozerwaniu…
Kobiety wpadły w rozpędzony gąszcz linii wirowych. Zazwyczaj odstęp między liniami wynosił około dziesięciu ludzi, dlatego — w normalnych warunkach — można było ich uniknąć bez trudu. Jednakże teraz, już w początkowej fazie burzy spinowej, linie wirowe wznosiły się szybciej, niż byłaby w stanie falować Istota Ludzka. Z sykiem wyprzedziły kobiety, rozniecając błękitne iskry elektrycznych wyładowań. Wzdłuż linii przebiegały niestabilności wielkości ludzkiej pięści, które zderzały się ze sobą, mieszały i rozpadały.